4

1.8K 320 49
                                    

Dopiero po jakimś czasie rzeczywiście dotarło do mnie, że moje ciało walczy samo ze sobą, i że wizja śmierci nigdy nie była mi tak bliska, jak w tamtych momentach. Abstrakcją dla mnie było przejście z jednego stanu zdrowia w drugi w tak krótkim czasie. Nie sądziłem, że to realne. Jednak było prawdziwe. Najbardziej odczuwałem te zmiany i bliskość śmierci, gdy zostawałem sam na szpitalnym korytarzu czy poczekalni u lekarza, kiedy mieli robić mi biopsję albo jakieś inne gówno, o którym nie miałem pojęcia. Nawet, wtedy gdy nalewałem sobie ciepłej wody do wanny, która robiła się dla mnie coraz większa, a potem nie mogłem sam z niej wyjść. Nie przemyślałem tego, że to ja robiłem się mniejszy i bardziej cherlawy.
Na początku nie zostawałem w szpitalu dłużej niż trzy dni, ale w międzyczasie zwiedziłem każdy gabinet onkologiczny we wszystkich sąsiednich województwach. Zawsze gdzieś spotykałem innych chorych i nigdy nie było mi tak przykro, jak wtedy, gdy widywałem matki z wychudzonymi, małymi dziećmi, które nawet nie miały siły plątać się im pod nogami. Siedziały na krzesłach z głowami opartymi o ścianę i czekały na cud. Kiedy patrzyłem na ich rodziców, orientowałem się, że tak naprawdę nie trzeba samemu umrzeć, żeby pożegnać się z całym swoim światem.

Ale to nie prawda, że najbardziej powinno być nam żal dzieci. Zawsze tak jest, ale to błędne. Mówi się głównie o nich. Wszystkie zbiórki są dla dzieci. Cała pomoc idzie dla dzieci. Dorośli też przeżywają swoją tragedię. Żałujemy, że dziecko miało jeszcze tyle przed sobą, czego nie spróbowało, a już musi odchodzić. Ale łatwiej jest opuścić coś, czego jeszcze nie znasz, a gorzej jest pogodzić się z tym, że stracisz coś co już nazywasz swoim domem i kochasz. Na przykład swoje trzydziestoletnie, ułożone życie.
Mój świat jeszcze nie chciał się mnie pozbyć. Wszyscy dookoła z klapkami na oczach napędzali mój naturalny tryb dnia, mówiąc o wszystkim, tylko nie o chorobie. Nie zmieniali nic, zupełnie jakby wierzyli, że żadna śmierć mnie nie dopadnie. Sam wcześniej miałem plany na przyszłość, ale wiedziałem, że gdyby bóg istniał, wyśmiałby je wszystkie. Dlatego chciałem żyć tu i teraz, najmocniej jak mogłem.
— Gratulacje i słowa uznania za osiągnięcie bardzo wysokich wyników w nauce — przeczytałem napis z zielonej koperty na głos. Poczta przyniosła mi wieści na najbliższy rok. Zupełnie jakby mnie on obchodził. Przewróciłem oczami. — Dostanę stypendium — Odłożyłem ją na bok, koło łóżka i z powrotem wsunąłem się pod kołdrę obleczoną w ciemną pościel.
— Nie cieszysz się? — zapytała Tamara, wcinając swoje cheetosy. Siedziała obok mnie ze skrzyżowanymi nogami. Co trochę wycierała oblizane palce w koszulkę. — Mógłbyś kupić sobie jakieś pierdoły. Resztę książek Kinga i jeszcze więcej Mastertona. Ile zostało Ci do skompletowania wszystkich? — Zastanowiła się przez chwilę. — Cztery? Pięć? Zostałoby ci dużo kasy. A cała kolekcja byłaby sporo warta — Wzięła kolejnego chipsa do ust i przeżuwając, mówiła dalej:
— Albo jakiś aparat? Cztery miesiące odkładania i byłoby cię stać.
Podwinąłem nogi pod brodę i zarzuciłem jeden z koców na głowę.
Spojrzałem na nią.
— Miesiąc badań — powiedziałem.
— Co?
— Miesiąc badań, próbowania ogarnięcia co mi dokładnie jest i czy opłaca się to leczyć. Nawet nie zwołali jeszcze cholernego konsylium. — Uniosłem brwi do góry. — A ja wiem tylko, że czuję się coraz gorzej. — Wzdrygnąłem się natychmiast, przypominając sobie jak pielęgniarka próbowała wytłumaczyć mi na czym polega cały rozwój choroby. Przez przerażenie sam się gubiłem ze swoimi myślami. — Wiesz ile jest szans na przeżycie? W moim przypadku praktycznie zero procent. Miałem zero procent na egzaminie z matmy i wiesz co? Oblałem. Nie wiem czy zdążymy uzbierać na ten pieprzony aparat, ale jeśli tak, to chętnie ci go oddam w spadku.
— Jezu, mogłeś powiedzieć, że nie chcesz kupować aparatu — mruknęła. — Zresztą, nie mogę słuchać, gdy mówisz na ten temat w ten sposób — stwierdziła.
— A jak mam mówić? — Zaśmiałem się pod nosem i usiadłem bliżej niej. — Mam ubierać to w piękne metafory i używać lekkich słów, żeby nikogo nie urazić? — Uważanie na delikatność tej sytuacji i okrążanie tematu było tylko i wyłącznie śmieszne, ale miałem wrażenie, że jedynie ja to rozumiem.
— Powinniśmy obejrzeć film — powiedziała, próbując zmienić temat.
— Film? Wszystkie te dzieciaki w nich chorujące... Nikt nie wspominał o wymiocinach, cholernych bólach, ciągłych kroplówkach, tym wkurzającym kaszlu i niedowładach — zauważyłem. — Była tylko miłość i wycieczki do pięknych krajów.
— Moglibyśmy obejrzeć coś Sparksa — zaproponowała, udając, że nie słyszy.

Uratować FeliksaOnde histórias criam vida. Descubra agora