12. Dorothy i połówka artefaktu

4.3K 444 55
                                    

Następnego dnia rano byłam niewyspana i niespokojna. Niemalże trzy dni spędzone w Granicznym Mieście sprawiły, że wreszcie w jakimś miejscu poczułam się nieco bardziej zadomowiona i źle mi się je opuszczało. Chociaż z nadzieją patrzyłam w przyszłość, bo Emerald City zdawało się bliskie jak nigdy wcześniej, niepokój nie opuszczał mnie, gdy idąc zachodnią drogą, mijaliśmy rzednące zabudowania i domy, rozstawione w coraz większych odległościach od siebie. Przed sobą mieliśmy pasmo górskie, które musieliśmy ominąć, a za którym znajdowała się pustynia oddzielająca nas od Emerald City. Geografia Oz nie przestawała mnie zadziwiać.

Analizując bliżej swoje uczucia, niechętnie dochodziłam do wniosku, że ów niepokój nie brał się wyłącznie z faktu opuszczania pierwszego miejsca w Oz, w którym spędziłam więcej niż parę godzin i które wydawało mi się względnie bezpieczne. (Co prawda Jackowi zdarzyło się raz wyprowadzić mnie pod rękę z jakiegoś baru, gdy jego bywalcy zaczęli na mnie dziwnie patrzeć, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego, nie czułam wtedy jednak jakiegoś poważnego zagrożenia). W dużym stopniu ten niepokój był również związany z celem naszej podróży. Ostatecznie nie wiedziałam przecież, co miało mnie czekać w Oz. Nie miałam pojęcia, czy Czarnoksiężnik zdecyduje się mi pomóc, czy raczej wywali z hukiem na zbity pysk. A poza tym... było coś jeszcze.

Chociaż nie mogłam doczekać się powrotu do Nowego Jorku, Kansas i ciotki Ruth, chociaż nie znosiłam czarownic z Oz, żywych strachów na wróble, trujących kwiatów i potworów zjadających konie, musiałam przyznać, że to była pierwsza taka przygoda w moim życiu. I gdybym tylko częściej natykała się na wygodną sypialnię z porządnie urządzoną łazienką, może nie podchodziłabym do całej imprezy z tak żywiołową niechęcią.

Jack i Annabelle szli przede mną, rozmawiając o czymś ze sobą po cichu, nic dziwnego więc, że przyszło mi do głowy, jak ładnie razem wyglądali. Pasowali do siebie. Cholera.

Chyba nie powinnam o tym myśleć, bo robiło mi się od tego jeszcze dziwniej.

Krajobraz zmieniał się stopniowo, w miarę jak wchodziliśmy w przełęcz między dwoma pasmami górskimi, którędy wiodła brukowana brudnożółtą kostką droga. Zrobiło się zimno, zarzuciłam więc na siebie kożuszek otrzymany jeszcze w zajeździe Manczkinów, i nawet Jack włożył swój płaszcz, chociaż zwykle wyglądał tak, jakby uważał odczuwanie zimna za niemęskie. Rude włosy Annabelle wystawały spod kaptura, który narzuciła na głowę, i żałowałam w tamtej chwili, że podobnie jak ona nie wybrałam na tę podróż spodni, zamiast tego wkładając sukienkę. No, ale na swoje usprawiedliwienie mogłam dodać, że ubierając się tamtego ranka do pracy, naprawdę nie przypuszczałam, że popołudnie zakończę zamknięta w klatce w chatce czarownicy. Właściwie obstawiałabym wszystko, tylko nie to.

– Przełęcz Samobójcy zawsze robi na mnie wrażenie – przyznał Jack, podążając za moim wzrokiem i również rozglądając się dookoła. Z obydwu stron otaczały nas wysokie, skalne ściany, i w zasadzie brakowało tylko porządnej lawiny wywołanej przez Czarownicę ze Wschodu. Na myśli o tym aż cała zadrżałam.

– Dlaczego Samobójcy? – podchwyciłam, bo ta nazwa z pewnością miała jakiś związek z moją makabryczną wizją. Jack rzucił mi rozbawione spojrzenie.

– Bo ilekroć ktoś z okolicy chce popełnić samobójstwo, przychodzi tutaj i rzuca się wprost na drogę z tamtych wysokich półek skalnych. Romantyczne, co?

Raz jeszcze się wzdrygnęłam. Wcale nie uważałam tego za romantyczne!

– Masz dziwne pojęcie romantyzmu – odparła cierpko Annabelle, a ja natychmiast jej przytaknęłam. – Gdybyś chociaż dodał, że z powodu nieszczęśliwej miłości...

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now