| Wstęp |

381 54 20
                                    

| Perspektywa Ryana - następne rozdziały narracja trzecioosobowa |



Nienawidzę mojego życia.

Odkąd moja matka odeszła gdy miałem pięć lat, wszystko zaczęło się rozwalać. Kiedyś było dobrze...

Huh, kiedyś. 

Do moich piątych urodzin, wszystko było idealne, pamiętam to do dziś. Wspominam to za każdym razem gdy przez połamane żebra nie mogę wstać z łóżka. Gdy patrzę w sufit błagając, aby jedno z nich przebiło mi płuco. Ale do tego dojdziemy później.

Wspominam, jak rodzice się mną zajmowali. Jak przeczesywali mi włosy, mówiąc, że mnie kochają. Jak wmawiają mi kłamstwa w które miałem uwierzyć czując się dobrze. 

Ale nim zauważyłem, nim zdążyłem zrozumieć dlaczego, moja mama odeszła. Pojechała... gdzieś, prawdę mówiąc po jedenastu latach nadal nie wiem co się z nią stało. Lecz gdy tylko odeszła, w domu zaczęły się pojawiać butelki. Z początku subtelnie, ojciec starał się je wynosić a gdy pił, kazał mi iść do innego pokoju, a czasami nawet już spałem. 

Jednak i to mu nie wystarczało. Wynoszenie pięciu butelek nocą to było dla niego za mało, dlatego zaczął zwiększać dawkę i nim się zorientowałem, wszedłem w złej chwili do salonu. 

Pamiętam to jak dziś, miałem nie całe sześć lat gdy w środku nocy obudził mnie jakiś huk w mieszkaniu. Otworzyłem szeroko swoje brązowe, sarnie oczka które przetarłem delikatnie i zszedłem z dość dużego łóżka. Swoją drogą tęsknie za nim, było wygodniejsze niż ten materac rzucony na ziemię. Wracając do historii, w mojej niebieskiej piżamce zszedłem na dół, po dużych i skrzypiących schodach. Skrzypie konkretnie trzeci, piąty i dziewiąty stopień, nauczyłem się już na pamięć. Ale gdy wszedłem do salonu, to był pierwszy raz kiedy zobaczyłem mojego tatę w tym stanie. Chciałem do niego podejść, lecz moja mała nóżka natrafiła na grube, rozbite szkło z butelki po chyba Smirnoffie. Naturalnym było, że krzyknąłem z bólu. Przez jeszcze długi czas tak robiłem, teraz sobie odpuściłem. 

To był pierwszy raz, gdy zamiast pomóc, mój ojciec zamachnął się i przyłożył mi z otwartej dłoni w policzek drąc się, że to moja wina. 

Od tej nocy zmieniło się wiele, po pierwsze, ten stary drań przestał się ukrywać. Jego picie przeszło do codzienności, za to jego praca zniknęła. Zarósł się niemiłosiernie, przytył i zaczął jeść śmieciowe żarcie. Czekam aż mu wysiądzie pikawa.

A ja? Dorosłem. Cóż, o ile dorosłym można nazwać szesnastolatka, jestem dopiero w juniorach. Moje brązowe fale urosły do ramion, skóra wybielała w odróżnieniu do białek w oczach które non stop były przekrwione od płaczu lub zarwanej nocki. A skoro o oczach mowa, posiadam pod nimi wielkie wory, także przez brak snu.

Zacząłem się inaczej ubierać. Zniknęły niebieskie piżamki a pojawiły się obcisłe, czarne jeansy, koszule w kwiaty i czasami fedory. Lubię te ubrania. 

Chodzę do całkiem dobrego liceum, dobrzy nauczyciele, poziom utrzymywany dość wysoko. Trochę gorzej z uczniami.

Kiedyś czerpałem radość z chodzenia do szkoły. To było jedyne miejsce gdzie mogłem uciec od mojego ojca, od znęcania się, od bólu.

To wszystko skończyło się gdy miałem czternaście lat, w klasie pierwszaków. Poznałem kogoś, rok starszego ode mnie który uświadomił mi, jak bardzo nienawidzę tego, iż się urodziłem. 

Jestem niedorajdą, popychadłem, idiotą, pasożytem i pedałem.

Więc tak.

Nienawidzę mojego życia.

I Hate My Weaknesses | RydenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz