Rozdział 10

192 19 7
                                    

  Harry krzyknął, wystraszony tym zbiorowym atakiem. Skulił się, ale nie poczuł ani jednego trafienia. Otworzył oczy i zobaczył, że Marato zasłonił go ręką. Miał ją przebitą soplem lodu.

- Kochanie, nic ci nie jest? – spojrzał na bladego chłopca.

- Ni... nie. – wyszeptał.

- Cieszę się.

Wstał, lekceważąc ranę. Mocniej przycisnął do siebie chłopca.

- Mamo! Tato! – Ginny poderwała się. – Nie stójcie tak! Zabierzcie mu Harry'ego!

- Ależ kochanie. – Artur spróbował ją uspokoić. – Sama widziałaś, że będzie bezpieczny...

- Jak możesz mówić jak ten zdrajca?! Nie chcę być w waszej szlamowatej rodzinie. Debile!

Rzuciła się... w ramiona Draco. Harry zamrugał.

- Gin. – Hermiona spojrzała ostrzegawczo na Rona, który ośmielił się odezwać.

- Co? – spojrzała zapłakana.

- On osłonił Harry'ego, nie? – Ron pomieszał herbatę.

- No i? – syknęła.

- Skoro, jak twierdzi Hermiona, Harry nie ma magii, to w tej sytuacji bycie podczas ataków na jego rękach jest wskazane. Potem, jak będzie bezpieczny, to wtedy sprać pedofila.

Uczniowie zamrugali. Bez magii?

- Albus zabrał mi ją. Jeśli go nie poślubię... – Harry spojrzał z nienawiścią na Marato. – Umrę.

- Chamstwo. Zmuszać kogoś do ślubu! - Fred wściekł się.

- Draco, to ja poślubię ciebie, będę śmierciożercą i w ten sposób zemszczę się na nich za to, co zrobili. – Ginny cmoknęła chłopaka.

- Ej, ja też chcę! – Luna podniosła się.

Harry spojrzał na całą społeczność. Nie tylko on. Nauczyciele też się zdziwili. Ale zaraz zrozumieli, że robią to w celu zastraszenia wroga. Przerzucili spojrzenie na Marato. Ten jakby nigdy nic ruszył do wyjścia z sali. Harry zdziwił się, jak w ogóle wyszli ze szkoły.

- Gdzie my idziemy? – spojrzał na niego.

- Nie bój się. – mocniej go ścisnął.

Wyszli poza teren szkoły i deportowali się. Harry jakiś czas tylko drżał i zaciskał oczy. Co za okropne uczucie!

- W porządku? – Marato położył go na sofie. – Też tego nie lubię.

- Chyba... tak. – z trudem otworzył oczy i potarł głowę. – Boli? – zasugerował niepewnie.

- Zaraz ci coś na to zrobię. – Marato podszedł do barku.

Wyjął stamtąd jakaś saszetkę i zalał ją sokiem. Podszedł i podał mu ją. Szybko wypił słodką substancję i oddał szklankę. Ból powoli przeszedł.

- My przenosimy się inaczej, ale póki syn nie nauczy cię tego, musisz się troszkę przemęczyć. – odezwał się ciepły, kobiecy głos.

Spojrzał w bok. Nie zauważył, dokąd się przenieśli. Naprzeciwko niego siedziała dziewczyna, jej matka i starszy mężczyzna. Zarumienił się, zażenowany słabością.

- Więc to ty jesteś tym ślicznym aniołkiem, który skradł serce memu synowi. – kobieta podniosła się i usiadła obok Pottera. – Nie dziwię mu się, naprawdę trudno ci się oprzeć.

- Ależ kochanie, nie podrywaj go! – mężczyzna się oburzył.

- Zazdrośnik. – córka napiła się lemoniady przez słomkę. – Tak w ogóle, Marato, jesteś niegodny by go poślubić.

- Tak? – Marato wrócił, kładąc pieniądze na stole.

- Twój mąż wygląda na nędzarza. Nie umiesz nawet zadbać o jego urodę i ubranie? Jak chcesz go poślubić to się weź do roboty. – warknęła na niego.

- Wiem. Dlatego zabrałem go tutaj. Trzeba kupić mu ubranie na czas narzeczeństwa i ślub. – Marato spojrzał ciepło na Harry'ego.

- Na czas narzeczeństwa? – zdziwił się chłopak.

- Według legend noszenie ubrań z okresu narzeczeństwa po ślubie jest oznaką lekceważenia małżonki przez męża. Dlatego zmieniamy je zawsze po ślubie. Całą garderobę. – Marato pomógł mu wstać.

Potter wymamrotał coś o bezsensownej stracie pieniędzy a oni zachichotali. Wyszli do ogrodu i po raz pierwszy zobaczył tak zadbaną rezydencje. Wsiedli do limuzyny i Marato leniwie polecił zawieść ich do jakieś alei. Nie zrozumiał nazwy, ale nie było to problemem.

- To Aleja Narzeczeństwa. – Akira spojrzał na niego. – Tam zakupuje się rzeczy na okres do ślubu. Będziesz miał troszkę dużo.

- Dlaczego? – zdziwił się.

- Bo nie wolno ich prać. Należy je wieczorem spalić. Ubranie bądź nie zniszczenie ich oznacza zniewagę. My mamy aż tydzień do ślubu więc trzeba troszkę kupić.

- Wasze zwyczaje są do niczego. Tracisz pieniądze na takie bzdury, zamiast pomóc potrzebującym!

- To nie tak, skarbie. Od każdej pensji odciąga się podatek dla potrzebujących. Dodatkowo wielu z nas daje charytatywnie pięć procent. Nie udzielenie pomocy w potrzebie kosztuje życie osobę lekceważącą lub członka rodziny. – Marato uśmiechnął się. – Poza tym, pracuje nie tylko w oddziale ale też jako architekt, jestem w światowej czołówce. To, co wydamy wcale nie jest tak drogie. To uniwersalne rzeczy, każdy kupuje je w tej samej cenie. Jeśli chce mieć coś wyróżniającego, płacę za to a pieniądze te idą na opłaty ubrań dla biednych par, które nie stać na to.

Harry zarumienił się i wyjrzał na ulice. U nich takie coś by nie przeszło. Oparł czoło o szybę. Chciał do domu. Jak najszybciej.


***




Marato z niepokojem obserwował chłopca. Wybitnie nie podobało mu się tutaj. Kiedy się zatrzymali, zauważył niechęć w oczach Harry'ego. Pomógł mu wysiąść i poprowadził w kierunku sklepu. Alejka składała się aż z dziesięciu domów. Z czego dziewięć było po jednej stronie a ostatni był na całej długości drugiej części. To tam najpierw ruszyli.

- Witam. – Marato przywitał się z pracownikiem.

- Dzień dobry. Już nadsyłam kierującego.

Usiedli i poczekali dwadzieścia minut. W końcu dotarła do nich młoda dziewczyna i chłopak.

- Witam. Który z panów jest Seme, który Uke? – spytała.

- Harry jest Uke.

- W takim razie proszę ze mną, Harry. – uśmiechnęła się.

Poszedł za nią. Marato zaś ruszył w drugą stronę sklepu. Dziewczyna wprowadziła go do małego pomieszczenia i położyła szary koc.

- Proszę, rozbierz się do naga, łącznie z bielizną. Potem owiń się kocem i wyjdź czerwonymi drzwiami. – powiedziała spokojnie. – Wyjaśnię ci wszystko przy doborze bielizny.

Wyszła tymi drzwiami. Harry zaniepokoił się. Ale po chwili wzruszył ramionami. Rozebrał się, złożył ubranie i włożył do koszyka. Tak samo bieliznę i buty w szufladkę pod koszem. Kiedy owinął się kocem, koszyk zniknął. Przełknął ślinę i wyszedł drzwiami.

- Dobrze. Moim zadaniem jest przeprowadzić cię przez proces doboru. Na imię mam Layla.

- Rozumiem. Co teraz? – zadrżał.

- Teraz badanie osobowości. Proszę, wystaw palce ręki władającej różdżką.

Zrobił to. Poczuł tylko ukłucie w każdy palec i Layla włożyła paski w maszynę. Nie minęło dziesięć minut, jak pokazał się wydruk.

- No. Teraz wiem, jak ci wszystko dobrać.

Zaprowadziła go do wanny. Nawet jakby chciał zaprotestować, nie zdążyłby. Trzy pracownice szybko wsadziły go tam, wyszorowały i pozwoliły pławić się w pianie. W tym czasie Layla zebrała kosmetyki i postawiła obok. Po kąpieli wysuszyli go, natarli balsamami i zabrali do części z bielizną. Pomogli założyć mu ciemne, obcisłe majtki. Do tego dostał koszulkę bez ramion i dekoltu i obcisłe getry do połowy ud. Obejrzał się w lustrze. Nawet było miłe, wygodne. Potem przeszli do pokoju obok i spakowano mu koszule nocne. Okazały się nimi długie do ziemi, biało błękitne koszule bez dekoltów. Rękawy miały lekko rozszerzające się, ale nic nadzwyczajnego. Na końcu były ubrania dzienne. Założyli mu obcisłe spodnie, buty do kolan i ciemną szatę. Na to zapinaną pod szyją szarfę. Obejrzał się i odkrył, że dół rozdzielał się na cztery części. Tył zaś miał sznurowany na plecach.

- To jest strój dzienny? – zdziwił się, pociągając szarfę, sięgającą do łokci.

- Tak. Strój do ślubu jest podobny, z tym, że biały i troszkę inaczej szyty dla Seme. Ty będziesz miał taki sam, tylko biały i szarfa będzie dłuższa. A do pasa będzie przytroczona druga opaska, z dodatkami. – uśmiechnęła się. – Nie noś zegarka, biżuterii i nic z rzemyków.

Ruszyli do wyjścia. Ku swojemu zdziwieniu, byli już w recepcji. Marato czekał na niego. On miał na sobie ciemne ubrania jak on, z tym, że zamiast szaty była bluza i płaszcz.

- Harry, nie jesteś z Japonii, prawda? – Layla zaprowadziła go wraz z kartą do recepcji.

- Mieszkam w Anglii. U nas nie ma takich dziwnych tradycji jak tu. – przyznał zmieszany.

- To wiedz, że jeden funt wynosi pięć sykli na nasze. – Marato uśmiechnął się. – Ale ja płacę w jenach, czyli sykl równa się pięćset jenom.

- Aha. Nie rozmieniłem pieniędzy...

- Baka! – Akira przywalił mu w głowę. – Marato cię poślubia, nie ty jego. On płaci.

- U nas płaci każdy za swoje. – potarł głowę.

- To nie Anglia, chłopcze. Musisz się wiele nauczyć. – Marato zapłacił odliczoną kwotę i te ogromne stosy znikły. – Są w twoim nowym pokoju w Gryffindorze.

- To kolejna z miliarda zasad? Nie spać z przyjaciółmi?

- Nie, to zwyczaj oddzielania się od zabaw z dziećmi. – Akira uśmiechnął się.

Ludzie zachichotali. Teraz poprowadził go do sklepu naprzeciwko. Znów pobrali od niego krew. Tym razem dostał około dwudziestu zdjęć do wyboru. Wybrał ciemnowłosego chłopaka o szarych oczach. Zerknął na Marato.

- Twój wybór. Ty spędzisz z nim życie. – prychnął.

- Eee? – Harry zamrugał.

- Chodzi o ochronę. Ojciec Marato wybrał mnie dla niego, jeszcze zanim się urodził. – Akira zachichotał. – Twój wybraniec to Saya. Jego zadaniem jest dopilnować, by wszystko było jak najlepiej zorganizowane dla ciebie.

Rozmowę przerwało przyjście Sayi. Był tylko troszkę starszy od Harry'ego. Przywitał się z nimi grzecznie i ruszyli. Kolejne sklepy to już tylko zakupy na ślub. Stroje do niego, obrączki, ubranie dla ochrony tradycyjne i ślubne. W końcu dotarli do limuzyny i usiedli w niej. Zajechali do rezydencji. Saya nie pozwolił Marato odwieźć Pottera. Sam z nim się przeniósł.

- Nie lubię go. – syknął.

Harry zaśmiał się lekko. Chyba jednak polubi tego chłopca. 

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jun 01, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

HonorWhere stories live. Discover now