9.5

705 51 15
                                    

Kaysa

Wszystko było przygotowane. Z Zanną kontaktujemy się po kryjomu i wiem, że jej bracia dwa tygodnie temu poszukiwali moich przyjaciół. Mam informacje, którędy mam się udać i o której godzinie. Dzisiaj w nocy ucieknę. Będę wolna od tego popaprańca. Spojrzałam na obrączkę na moim palcu. Całą sobą nienawidziłam tego pierścionka i osoby, która mi go założyła.

Całymi dniami włóczyłam się na zewnątrz. Widziałam jak ludzie z najniższego szczebla ciężko harują, a ja nie mogłam im pomóc. Znowu to uczucie bezradności. Khorey nie posłuchałby moich próśb na temat zmiany systemu jaki tutaj obowiązuje. Usiadłam na ławce w ogrodzie, który był zarezerwowany tylko dla wyższych klas. Był piękny. Pełno kolorowych kwiatów, różnych krzewów i kilka sadzonek drzew. Tutaj zazwyczaj się relaksowałam. Zaciągnęłam się słodkim zapachem kwitnących kwiatów i przymknęłam oczy, odchylając głowę.

- Cześć kochanie- zza moich pleców dobiegł głos Khorey'a. Moje mięśnie automatycznie się spięły. Otworzyłam oczy, wyprostowałam się i spojrzałam w jego stronę. Starałam się delikatnie uśmiechnąć, ale pewnie mi nie wyszło. Bałam się tego człowieka jak nikogo innego. Nawet Tyson mnie tak nie przerażał. Larom usiadł obok i pocałował mnie. Starałam się chociaż trochę odwzajemnić pocałunek. Brzydziłam się tego.

- Dzisiaj wrócę późno, nie czekaj na mnie- powiedział. Potaknęłam, udając, że mi przykro. Wiedziałam, że wyrusza dzisiaj na południe. Zanna mi o tym powiedziała, dlatego wszystko zostało zaplanowane na tą noc.

Wyglądałam przez okno pokoju, w którym mieszkam od początku pobytu tutaj. Było już po dziewiętnastej, więc Khorey z bandą swoich podwładnych zaczęli się zbierać. Widziałam ich na placu. Dwa jeepy i jedna furgonetka. Nie znałam celu wyprawy, ale mało mnie to interesowało. Najważniejszy był fakt, że dzisiaj odzyskam wolność.

Poruszałam się cicho i po ciemku. Nie mogłam pozwolić, żeby ktoś mnie zauważył. Dotarłam pod wysoki mur za budynkiem najniższej klasy. W krzakach leżała latarka, moja katana i mała torba, w której znalazłam pistolet, sztylet, dwie małe butelki wody i kilka batonów. Schowałam latarkę do małego bagażu, sztylet włożyłam do wysokiego buta, a pochwę z kataną przełożyłam przez lewe ramię. Zaczęłam wspinać się po wyszczerbionych kawałkach w murze. Był wysoki, na oko jakieś od czterech do pięciu metrów. Dotarłam na samą górę. Spojrzałam w dół. Jeśli skoczę, połamię się albo nawet zabiję. Rozejrzałam się po okolicy. Niedaleko rosło drzewo. Podeszłam w odpowiednie miejsce i przyszykowałam się do skoku. Z całej siły wybiłam się z muru i rękami złapałam gałąź. Zachwiało mną, ale udało mi się nie spaść. Rozhuśtałam się i opatuliłam nogami konar. Okręciłam się i mogłam usiąść na gałęzi. Powoli przesunęłam się do pnia i zaczęłam schodzić na niższe gałęzie. W końcu byłam na ziemi. Zaczęłam zmierzać w stronę drogi, która prowadziła do Abenn. Maszerowałam kilkanaście minut, dopóki słońce całkiem nie zaszło. Zatrzymałam się na chwilę i wyciągnęłam z torby latarkę. Włączyłam ją. Usłyszałam za sobą szelest, a moment później złamanie suchej gałązki. Odwróciłam się, a strumień światła padł na posturę mężczyzny. Zanim zdążyłam zareagować, uderzył mnie z całej siły w twarz. Upadłam na ziemię.

- Jak mogłaś?!- krzyknął wściekły Khorey. Chciałam wyciągnąć sztylet z buta, ale Larom rzucił się na mnie z pięściami. Siedział okrakiem na moich udach i zadawał ciosy na oślep. Z każdym uderzeniem w twarz moja głowa odskakiwała w drugą stronę. Dostawałam jeszcze w żebra, obojczyk, brzuch. Ból ogarnął całe moje ciało. Na początku miałam siłę, żeby się bronić, ale po kilku ciosach w głowę przed oczami pojawiły się mroczki. Z myślą, że pobije mnie na śmierć, odpłynęłam.

Still aliveWhere stories live. Discover now