Odkąd Louis sięgał pamięcią Szkoła Ericsona Bourdinga dla Trudnej Młodzieży była jego domem. Wprawdzie na początku nienawidził tego miejsca, ale z czasem... kiedy świat się zmienił... pokochał je. A przynajmniej zaczęło coś dla niego znaczyć. Ich szkoła była azylem. Jedynym miejscem, w którym czuł się bezpieczny. Bo przecież nic nie mogło im się stać, kiedy nad wszystkim czuwał dobry, odpowiedzialny Marlon... prawda? Zresztą Louis nigdy nie tracił czasu na smętnych rozmyślaniach o przyszłości, szarości życia i czyhającej śmierci za rogiem. Był namiętnym wyznawcą renesansowych idei typu "carpe diem". Toteż teraz nie naśladował Marlona i Violet i nie rozglądał się wokoło jak "przestraszony zając". Szedł z rękami w kieszeniach pewnym krokiem (Soph powiedziała kiedyś, że stąpa po ziemi tak lekko, jak gdyby miał skrzydła u ramion. Odpowiedział jej filozoficznie, że owszem, ma - skrzydła pięknych myśli i nadziei, które zawsze unoszą go ku górze).
- Ładny mamy dzisiaj dzionek, prawda? - zawołał beztrosko.
Rzeczywiście było ładnie - wiosennie błękitne niebo, ciepłe promienie słońca i szumiące drzewa, które nic nie robiły sobie z końca świata.
- "Ładne dzionki" są ironicznymi skurwielami - stwierdziła Vi gniewnie - Jeśli tam na górze rzeczywiście ktoś jest, to właśnie robi z nas sobie jebane żarty.
- A może właśnie chce trochę nas udobruchać? Bo jakie znaczenie mają chodzące trupy wobec tego? - i wskazał zamaszystym ruchem ręką na las wokół nich.
- Wobec drzew? - parsknęła Vi z pogardą.
- Nie, nie... Wobec odradzającego się do życia świata. Spójrz, Vi, kochanie - zatrzymał ją i wskazał na ziemię - Pierwiosnki białe jak śnieg! - zerwał jednego i wręczył jej - Czyż nie są śliczne?
Vi najpierw popatrzyła na kwiatka, później na Louisa.
- W życiu nie widziałam większego idioty - stwierdziła, po czym wyrzuciła kwiatka i poszła za Marlonem, który wciąż wypatrywał królików.
Louis wydał zduszony okrzyk i pobiegł po biednego pierwiosnka.
- Nie martw się, przyjacielu - powiedział do niego - Jestem pewien, że wcale nie miała tego na myśli.
Poszedł zerwać jeszcze parę innych kwiatów, aż w końcu uzbierał cały bukiet.
- Hm, może dam go Ruby? Ona chyba nie wzgardzi tak tymi biedakami...
Ale kiedy podniósł głowę, zobaczył, że wcale nie stoi na polanie pełnej pierwiosnków i królików. Zbierając kwiaty, nieco się oddalił i teraz był gdzieś w lesie zupełnie sam! Ale nie miał nawet czasu zacząć się tym przejmować - usłyszał bowiem jakiś straszny hałas, jazgot i krzyki. Nie namyślał się długo - tylko złapał mocniej swoją nogę od krzesła, którą nazywał Chairlsem i wciąż z bukietem w jednej ręce, poszedł w stronę hałasu.
Nie minęło dużo czasu, kiedy doszedł do opuszczonej stacji kolejowej. Schował się za drzewem i spojrzał na dość dużą grupę szwendaczy, która atakowała jakiś wóz. Wóz? Ale po co zombiakom wóz? I wtedy dopiero zorientował się, że w środku są ludzie.
- Cholera - szepnął.
Ale nawet nie zdążył nic zrobić, kiedy samochód ruszył i zaczął staczać się po zboczu. Louis patrzył, jak jedzie, cudem nie rozbija się na drzewach, aż w końcu koziołkuje przez zwaloną kłodę, leci kilkanaście stóp dalej i ląduje do góry nogami.
- Cholera! - powtórzył znowu.
- Lou! - krzyknął do niego Marlon, który właśnie nadbiegł z Vi - Co się dzieje?!
YOU ARE READING
Pierwiosnki i trupy ~ The Walking Dead ~ Clouis
RomanceCzy istnieje coś cudowniejszego od miłości dwojga w świecie, w którym pozornie nie powinno istnieć coś takiego jak miłość? Od romansu osadzonego w apokaliptycznym świecie zombie? Od pierwiosnków kwitnących pośród trupów?~