I

50 6 8
                                    

Jerry Scott wpadł do cichej szkolnej biblioteki z takim impetem i na tyle niefortunnie, że o mało co nie zderzył się na wejściu z panią Pince, której spiczasty kapelusz wystawał zza stosu niesionych książek.

― Żadnego biegania w bibliotece! Kto to znowu...?

― Przepraszam, pani Pince!

I zanim zdążył otrzymać reprymendę, wskoczył między półki. Torba obijająca mu się o biodro świsnęła w powietrzu, o cal dosłownie minęła drabinę, na której stała właśnie jakaś Krukonka, potem równie szczęśliwie udało mu się nie potrącić jakiegoś Gryfona, który akurat otwierał nowy kałamarz. Nawet nie zwrócił na to większej uwagi. Miał teraz o wiele ważniejszy cel, był zbyt podekscytowany, żeby się zatrzymywać, a gdyby to w ogóle było możliwe (tudzież, gdyby to już umiał, ma się rozumieć), to najchętniej teleportowałby się od razu w konkretne miejsce ― do stolika w dziale z księgami na temat mugolskich środków transportu, gdzie nikt, naprawdę nikt zazwyczaj nie siedział. I nie było w tym nic dziwnego. Dział dotyczący mugoloznastwa w ogóle nie cieszył się zbyt wielkim zainteresowaniem, podobnie jak same zajęcia. Jeśli ktoś o tej porze, między lekcjami, siedział w bibliotece, to na pewno zajmował jeden z wygodnych foteli albo miejsce przy którymś z większych stołów, a nie tu, w rogu, pod zimną ścianą. Z dala od wszystkich. Z dala od... jakichkolwiek ciekawskich spojrzeń i podsłuchujących uszu.

Poza jednym wyjątkiem.

Vernie Vixen właściwie nawet nieźle komponował się z tym otoczeniem. W szacie, która zawsze wydawała się być na niego trochę za duża, ze swoją jasną karnacją i szczupłą twarzą obramowaną prostymi włosami, cały zawsze zlewał się w jedną całość, i w tym przypadku nie było to do końca pozytywne określenie. Vernie wyglądał jak cień człowieka. Kiedy chodził po korytarzach, można było przypadkiem pomylić go z którymś duchem. Miał w sobie coś takiego, jakby dopiero co wyszedł z sadzawki i nadal był cały przemoczony: swoisty ciężar we wszystkim, od fryzury i powiek, po wiszące nisko rękawy, ruchy i generalną prezencję. Może to dlatego tak naturalnie wyglądał w tym rogu. Trochę, jakby ktoś po prostu zostawił tam samotną, spraną szatę. Niebiesko-szara lamówka Ravenclawu tylko dodawała temu wszystkiemu jeszcze więcej dramatyzmu. Więcej miał w sobie z leniwca, niż z kruka. I tak samo prezentował się dzisiaj, kiedy Jerry Scott do niego dotarł.

― Vernie! Miałeś rację! ― wyrzucił z siebie bez oddechu, padając na krzesło naprzeciwko chłopaka. Od razu sięgnął po swoją morderczą torbę, odpinając ją drżącymi z ekscytacji palcami.

Vernie, niebezpiecznie odchylony dotąd na swoim krześle, momentalnie się wyprostował i jak gdyby nigdy nic chwycił tamtego za twarz. Jerry'ego nieco wryło.

― Um... Ale co robisz?

― Ćśśś...

― Vernie, to się robi mocno niekomfortowe...

― Dlatego mówię ci: cicho. ― Krukon pokręcił głową z niedowierzaniem, puknął młodego w czoło i dopiero wrócił do swojego leniwego odchylenia w tył. ― Prawie słyszałem, jak zderzyłeś się z Pince. Czy do ciebie dociera, ma się rozumieć, pojęcie „ŚCIŚLE TAJNE"? To nie jest zabawa, dzieciaku.

― No tak, ale... ― Jerry stracił swój entuzjazm dosłownie na pięć sekund. Po chwili znowu szarpał się z torbą, a jedyne, co zmienił, to to że całą swoją radość wyrzucał teraz z siebie szeptem. ― Tak jak powiedziałeś, to działa.

Vernie prychnął, opuszczając ciężkie powieki jeszcze niżej, niż zwykle, jakby planował zaraz uciąć sobie drzemkę.

― Oczywiście, że działa.

― Ale nie sądziłem, że aż tak! Gdzie ja to wsadziłem... O, tutaj, jest! Patrz, Vernie!

Jerry'emu udało się wreszcie wygrzebać to, czego tak namiętnie szukał i już po chwili podsuwał przez blat jakiś papier. Vernie flegmatycznie nachylił się do przodu i tylko rzucił okiem. Jego pozbawione koloru usta wykrzywił delikatny uśmiech.

― No no...

― Maks punktów. Czaisz to? Maks punktów z eliksirów, jak teraz patrzę na te odpowiedzi, to nawet nie wiem, co one znaczą, ale ja sam to wszystko napisałem. Snape też patrzył na mnie jakbym próbował sprzedać mu felerny środek na odgnamianie ogrodu, ale przecież sam wie, że jego się nie da oszukać. Więc musiał mi to zaliczyć. Wcisnąłem jakąś bujdę, że się uczyłem nie wiadomo ile, bo rodzice zaczęli mi grozić wysyłaniem wyjców... Maks punktów, ciągle nie mogę w to uwierzyć, to jest cholerny cud!

― No już. ― Vernie znowu wyciągał rękę, ale tym razem chyba sam się powstrzymał przed łapaniem kogokolwiek za twarz. Z nieco większym nagle refleksem rzucił okiem na koniec działu, czy aby nikomu nie przyśniło się, żeby tu jednak zajrzeć, i zaraz konspiracyjnie przywołał Jerry'ego ku sobie. ― Nikomu o tym nie mówiłeś?

― Nie, nie. Tak jak kazałeś.

― Dobrze. Wciskaj dalej bajkę o tych rodzicach czy cokolwiek, byle nigdy się nie zdarzyło, że ślina przyniesie ci na język moje nazwisko, rozumiemy się?

― No... No pewnie, Vernie!

― Sza.

Odniósłszy wrażenie, że narobił młodemu chyba nieco strachu swoją nagłą powagą, Vernie znowu postarał się o uśmiech. Dzięki temu nawet te głębokie cienie pod jego oczami potrafiły nabrać nieco uroku.

― Ile wziąłeś? ― dopytał się cwaniacko, odruchowo zaczynając głaskać palcami słoje na drewnianym blacie. Jerry miał się teraz widocznie na baczności, swój pięknie oceniony test też postanowił już schować.

― Jedną dawkę. Jedna dawka, a potem szybkie czytanie materiału i jeszcze szybsze zapamiętywanie... Też jak kazałeś.

― Och, Jerry, gdyby wszyscy moi mali klienci byli tacy posłuszni, jak ty.

― Ja wcale nie jestem posłuszny. Po prostu nie chcę nawalić, sam mówiłeś, że to niebezpieczne, jeśli się tego źle używa no i...

― Dobra dobra, nie musisz się już tłumaczyć. Chcesz kupić więcej?

Jerry zagryzł wargę i odwrócił na chwilę wzrok. Nie zastanawiał się nad tym wcześniej, ale chyba rzeczywiście powinien. Ale nie za dużo, jeszcze tylko raz. Na wypadek kolejnego testu z eliksirów albo jakiegoś super trudnego eseju, albo jeszcze czegoś niespodziewanego. Szkoła to w końcu wcale nie taka prosta sprawa, całkiem nagle może pojawić się jakaś głupia potrzeba wyuczenia się przez jedną noc całego tomu o trujących grzybach czy czymś równie nudnym! Nie myślał długo.

― Chcę.

― Pięć galeonów.

― Wiem, wiem...

Brzęk monet rozlegał się w bibliotece stosunkowo rzadko, ale jeśli już się to działo, to głównie za sprawą samego Verniego Vixena. Krukon niemalże z wdziękiem zgarnął zapłatę, rzucił na stół swoją wyświechtaną torbę, stuknął w nią różdżką dla ujawnienia niewidocznej zazwyczaj kieszeni i po chwili już trzymał w otwartej dłoni to, czego Jerry tak potrzebował, co pomogło mu nauczyć się do ostatniego testu z eliksirów i co miało pomagać nadal. „Jedna dawka" była niepozorna. Zamknięta w maleńkiej kulistej ampułce przypominała nieco bańkę mydlaną, tyle że wypełnioną gęstym, jarzącym się na pomarańczowo płynem. Vernie wcisnął ją Jerry'emu do ręki.

― Chowaj to i spadaj. I żebym następnym razem nie słyszał się z odległości mili, jak rozbijasz się po zamku z ekscytacji, jasne?

― Tak jest!

― No i dobrze. Zasuwaj stąd, młody. W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać, byle tylko... Byle sodówa przypadkiem nie uderzyła ci do głowy. 

Fart w ampułkach | HogwartHikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin