Rozdział 24.

10 0 0
                                    

Oto Ruten

Godziny dłużyły się niemiłosiernie. Byłem ciekaw, czy Azair pozostawszy tam, w jaskini, też to czuje.

Do wieczora zdołałem przerzucić tuzin probówek, zarejestrować dwie zmiany w materiale genetycznym wirusa. Do niedawna nie podejrzewałbym się o takie tempo. VCQ błyskawicznie namnażał się w komórkach, gdy tylko miał do tego warunki. Było to kolejną zaletą, która pozwalała szybko zobaczyć postępy w pracy nad jego zmienioną postacią. Jednak czas mijał, mój umysł pracował na najwyższych obrotach, a oczekiwany rezultat nie nadchodził. Plan miałem już wcześniej, prace nad wytworzeniem lekarstwa zaczęły się niemal równocześnie z pracami nad właściwą postacią VCQ. Jednak po wstrzyknięciu do organizmu zarażonego wcześniej psa kilku próbek z antidotum, nie zadziałała ani jedna z nich. Co więcej, temperatura ciała zwierzęcia dalej zaczęła wzrastać. Moje zdenerwowanie i poczucie bezsilności rosło. Nagle okazało się jednak, że wybrałem złą drogę.

Było już piekielnie późno, przed kilkoma godzinami północ połączyła jeden dzień z drugim, minęła pierwsza, druga, a ostatnim sygnałem świadczącym o nieuchronnym upływie czasu, jaki byłem w stanie sobie przypomnieć, były trzy uderzenia starego zegara, wiszącego gdzieś w domu weterynarza. Dźwięk rozniósł się wtedy jakimś jękliwym głosem po całej chacie, sprawiając, że po kręgosłupie przebiegły mi zimne dreszcze. Cały dom już spał, wszystkie zwierzęta powciskały się w dziury między szpargałami walającymi się po pokojach, jeśli bardzo uważnie wsłuchało się w ciszę, do uszu docierało posępne mruczenie rannego kota, śpiącego w starym fotelu okrytym owczą skórą.

Starałem się jednak nie nasłuchiwać, najlepiej zupełnie ignorować tę ciszę. Z każdą bowiem chwilą, gdy skupiałem się na stłumionym tykaniu ukrytych w ciemności wskazówek i pomrukiwaniu, półświadomie zaczynałem oczekiwać odgłosu kroków, czyjegoś przyśpieszonego oddechu lub kto wie czego jeszcze. Było już późno, wyobraźnia zaczynała okrutnie igrać z moją duszą.

Ledwie trzymałem się na nogach. Zapomniałem jednak o śnie, zapomniałem o zjedzeniu czegokolwiek, nawet nie wstawałem znad swojej pracy od ładnych kilku godzin. Na skraju wyczerpania przestawałem myśleć i nawet proste czynności przychodziły mi z coraz większym trudem.

Oderwałem zmęczony wzrok od leżących przede mną szklanych szalek i potoczyłem nim wokół, żeby trochę odpoczął. Przypadkiem moje oczy zwróciły szczególną uwagę na stojący obok palnik. Jeśli podgrzałbym teraz materiał, który uzyskałem przez cały czas pracy... To co mogłoby się stać?

***

Ostatnia próba. Mimo, że z każdą porażką nadzieja na szybkie uzyskanie tego, czego szukałem zanikała, ostatni pomysł nie wydawał mi się zupełnie bezsensowny. Kiedy wykonałem wynikające z procedur czynności, usiadłem na ziemi, obok leżącego na niej ciała psa i odetchnąłem.

Jeśli to nie poskutkuje, zacznę poważnie wątpić w swoje możliwości. A na razie, póki antidotum nie dostanie się do źródła jego stanu, mam chwilę, żeby odetchnąć...

Po rozluźnieniu zmęczonych całodniową pracą mięśni, tracąc panowanie nad przygniatającym mnie wycieńczeniem, zapadłem w sen. Prędzej, niż naprawdę zacząłem śnić, obudziło mnie jednak skomlenie i ciche piski. W mgnieniu oka nastawiłem uszu i zerwałem się ze swego miejsca, nie zważając na osłabienie spowodowane brakiem spokojnego wypoczynku. Zanim bowiem jeszcze otworzyłem oczy, stało się dla mnie jasne, że moje poszukiwania dobiegły końca. Rzeczywiście. Kundel przez chwilę kręcił się niespokojnie, z nieznanego mi powodu próbując pyskiem dosięgnąć sierści na swoim grzbiecie, a złapawszy równowagę kilkanaście sekund później, chybotliwym krokiem uciekł w kąt pokoju i schował się pod stołem.

Motyl NocnyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz