Spokój Duszy, cz. 2

6 0 0
                                    

Oto jeszcze więcej Szkła

Nadal bardzo chciałem zostać śledczym, poczyniłem też już pewne starania w tym kierunku. Poznałem kolegów po fachu z Watahy Wielkich Nadziei, dokształciłem w zakresie znajomości liter, aby poczytać trochę o przeszłych sprawach, zaznajomiłem ze sposobem działania wszystkich służb porządku i bezpieczeństwa. Byłem przekonany, że to wiedza, którą każdy strażnik śledczy powinien mieć.

Pomimo, iż zajęć miałem dużo i praktycznie cały mój czas wypełniony był nauką różnych dziedzin i ćwiczeniem tężyzny fizycznej, tamte miesiące pamiętam jako jedne z lepszych w swoim życiu. Trwało długie lato, uporządkowane i wypełnione tym, co dawało mi radość w czystej postaci. Byłem szczęśliwy.

Równowaga. Lubiłem się za to. Nie mogę powiedzieć, że lubiłem się bardzo, ale gdy wszedłem w okres intensywnego dorastania i osiągnąłem pewien stopień równowagi wewnętrznej, zdałem sobie sprawę, że bycie tym właśnie, małym, burym Szkłem jest w zasadzie tym, co chciałem robić w życiu. I nagle okazało się, że byłem szczęśliwszy w swoim ciele, niż wcześniej przypuszczałem, że mógłbym być w jakimś wymarzonym, nieistniejącym. To właśnie ja. Cała moja istota. Ta płowa sierść i uśmiechnięte oczy.

— Każdy jest swoim najlepszym przyjacielem — mówił Mundus — musisz po prostu przekonać się, że wszystkie słowa, które słyszysz w głowie, należą do tego, czym jesteś. A wtedy już szybko pójdzie, zazwyczaj lubimy tych, którzy mówią i myślą to, co podświadomie chcemy słyszeć. A nasze umysły są inteligentne, z reguły nie robią krzywdy samym sobie.

Mundurek. Mimo, iż znałem go na razie stosunkowo krótko, sprawiał wrażenie kogoś godnego zaufania. Był zresztą chyba jedynym, kogo mógłbym nazwać przyjacielem. Nie zdążyłem zawrzeć wielu innych znajomości. Od świtu do późnego wieczora ćwiczyłem sprawność fizyczną, szkoliłem się, nabierałem wiedzy teoretycznej i praktycznej od starszych ode mnie, doświadczonych śledczych.

Kiedy powiedział o mnie Zawilcowi, samcowi alfa watahy, ten postanowił sam mnie poznać i zapewnił, że potrzebne im są młode, pełne życia i sił serca. Jego też polubiłem.

Wreszcie, odnalazłem siostrę. Tak, jak ja odeszła z naszego rodzinnego domu, aby zamieszkać w Watasze Wielkich Nadziei. Na imię miała Gracja. To miano pasowało do niej doskonale, była delikatna jak kwiat, choć kryła w sobie ogromne pokłady energii, którą wykorzystywała na pomoc Tof, starej, ślepej waderze, która wzięła ją pod swoją opiekę.

***

Czy wspomniałem choć raz, że z każdym dniem, odkąd moim rozwojem fizycznym zajął się Mundurek, treningi zaczynały coraz bardziej przypominać oranie pięciohektarowego pola w roli i chłopa i konia naraz? Chyba nie, a szkoda, bo podtrzymuję to zdanie.

— Lecisz, lecisz, Szkiełko ty moje! — krzyknął, gdy lekko zwolniłem tempa. Zawsze zauważył, cholera jedna.

Dzień po poprzednim treningu, który był równie intensywny, co większość, obudziłem się trochę zmęczony. Zaowocowało to niezapowiedzianą, jednodniową przerwą w ćwiczeniach, a raczej zamianą ich na krótki wykład.

— Takie życie wilka, z resztą nie tylko wilka. Musi być przyzwyczajony, zarówno on sam świadomie, jak i jego organizm, do tego, że jedzenia, czy nawet odpoczynku nie zawsze będzie dostatecznie dużo. Tak uważam — tłumaczył, gdy siedzieliśmy w cieniu sosnowych drzew. — Wtedy będzie działać aktywniej, radzić sobie, aby lepiej przystosować się do trudnych warunków. Nasze organizmy są dużo bardziej plastyczne, niż się nam zazwyczaj wydaje. Mamy, zwłaszcza w ostatnich latach, międzygatunkową tendencję do roztkliwiania się nad nimi na wszystkie możliwe sposoby. A to rozleniwia, osłabia.

— To wszystko jest takie... Trudne do wypośrodkowania. — Zmierzyłem przyjaciela zamyślonym spojrzeniem.

— Jednak wbrew pozorom bardzo logiczne. Żeby stało się oczywiste, trzeba się tylko przyzwyczaić.

***

Szybciej, coraz szybciej. Mocniej, coraz lepiej, sprawniej, zwinniej, wytrzymalej. Byłem w szczytowej formie. Nie przejmowałem się słowami Mundusa, który wspominał, że nie zawsze można być w pełni sił i prędzej czy później nadejdzie zmęczenie, bo wszędzie i zawsze są górki... I dołki.

Górki i dołki. Nimi również się nie przejmowałem, choć ich świadomość miałem gdzieś z tyłu głowy. Stanowczo przyjemniej było płynąć przez morze szczęścia i codziennego, drobnego spełnienia, ze świadomością własnej siły. I euforią, dającą wrażenie bycia pod wpływem niemal maniakalnego optymizmu. Rosłem i doroślałem, osiągnąwszy wiek prawie pełnoletni.

— Gratulacje, panie śledczy Szkło.

Brus uśmiechnął się, podając mi łapę i wypowiadając słowa, na które czekałem przez długie miesiące. Szczeniak i przybłęda, a jednak udało mi się. W najbliższych dniach miałem zostać zapisany w dokumentach Watahy Srebrnego Chabra jako strażnik śledczy, który warunkowo rozpoczął służbę jeszcze przed osiągnięciem dorosłości. Nadchodził kolejny etap mojej przyszłości, teraz mogłem poczuć się pełnoprawnym obywatelem.

— Jak to było? Nasz mały Śledczy Roku.— Opal nie ukrywając emocji, które jej towarzyszyły, przytuliła mnie mocno. Jak prawdziwa starsza siostra. Stojący obok analityk śledczy Silwestr mruknął coś pod nosem i zarechotał.

— Jeśli bardzo się postarasz, ten tytuł będzie twoim dożywotnim. Przestępcy lubią takich jak ty.

Uśmiechnąłem się lekko, nigdzie mi się nie śpieszyło. Przyzwyczaiłem się już do czarnego jak smoła humoru naszego kolegi.

Motyl NocnyWhere stories live. Discover now