Rozdział 1

131 12 0
                                    

Przesunęła dłonią po miękkich płatkach czerwonych jak świeża krew maków, zrywając parę. Czuła jak gasną między jej palcami, oderwane od reszty kwiatu. Chłodny podmuch wiatru poruszył jej włosami. Jedną ręką przytrzymała wianek, żeby nie odleciał wraz z pyłem z drogi, na której stała. Pod bosymi stopami czuła każdy kamień, każdą nierówność, korzeń, czy kępę na wpół martwej trawy. Odetchnęła czystym powietrzem. Pachniało latem. Ach, jak za nim tęskniła... Rozejrzała się. To wszystko było zbyt piękne, by było prawdziwe. Nagle usłyszała warkot nadlatującego samolotu. Spojrzała na bezchmurne niebo. Pusto. Do warkotu dołączył chrzęst kamieni przesuwanych przez koła wozu, parskanie wystraszonych koni, płacz dziecka. A wokół niej nadal było pusto. Znowu się rozejrzała, zaniepokojona. Często śniły jej się obrazy jak ten - ona sama, na wiejskiej drodze, a z obydwu stron nic, tylko nie kończące się pola maków. Zamknęła oczy. Odetchnęła. W jej płuca wdarł się pył, dotarł do niej zapach koni, kwaśny odór strachu. Otworzyła oczy. Wszystko znikło. Podniosła się z miękkiego materaca. Odruchowo wyciągnęła rękę w bok. Zacisnęła palce na białym prześcieradle. Miejsce, gdzie zazwyczaj leżała ona, było puste. To bolało. Prawie tak bardzo jak rany na jej plecach. Dwie szramy, jedyne co zostało po parze pięknych, białych skrzydeł. Wstała, narzucając na ramiona koszulę. Była na nią za duża. Nic dziwnego, była szyta na miarę innej kobiety. Przysunęła do nosa kołnierz. Nadal nią pachniał. Zapięła guziki i wyszła na balkon. Było z niego widać część ogrodu i las. Wszystko skryte pod grubą warstwą śniegu. Skrzypnęła brama wejściowa. Odwróciła głowę w jej stronę. Młody mężczyzna wszedł na posesję jego siostry. Przestąpiła z nogi na nogę, czując piekące zimno śniegu pod jej stopami. Wróciła do ciepłego pokoju. Obrzuciła wzrokiem sukienkę leżącą na krześle przy łóżku. W życiu by czegoś takiego nie założyła. Wolała kolorowe ubrania. Ona o tym wiedziała. Zawsze pamiętała, co lubiła nosić. Poruszyła ustami, bezgłośnie wymawiając jej imię. Tatjana. Pozwoliła każdej sylabie spłynąć po jej języku, jak kropla świeżego miodu. To jedno słowo tyle dla niej znaczyło, a jednak było puste. Z westchnieniem opadła na łóżko. Tatjana. Powtórzyła je jeszcze raz, tym razem na głos. Klucz zachrzęścił w zamku. Spojrzała na drzwi. Otworzyły się, wpuszczając do środka mężczyznę. Jego policzki nadal były różowe od mrozu. Ich spojrzenia się skrzyżowały.

- Tęsknisz za nią? - zapytał.

- Za kim? - Spojrzała głębiej w jego oczy. Były błękitne, jak niebo z jej snu.

- Nie udawaj, słyszałem jak mówiłaś jej imię.

- Wydawało ci się.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Westchnął. Drzwi zamknęły się za nim, zamek jeszcze raz zazgrzytał starym mechanizmem. Znowu była sama. Nie było sensu się ubierać, od kąd próbowała uciec nie mogła opuszczać pokoju nawet na posiłki. Sięgnęła po książkę którą próbowała czytać poprzedniego wieczoru. Była po rosyjsku, w dodatku nudna. Zegar na korytarzu wybił jedenastą. Dziwne, na ogół nie pozwalała jej tak długo spać. Ktoś wszedł do pokoju. O wilku mowa. Rosjanka usiadła na krześle przy małym, dębowym biurku.

- Widziałam cię na balkonie. Mam nadzieję, że nie próbowałaś uciec?

Pokręciła głową.

- Eto khorosho... Dla ciebie, oczywiście.

Spojrzała na nią. Nienawidziła każdego, najmniejszego szczegółu w tej kobiecie. Nienawidziła, jak światło grało w jej fiołkowych tęczówkach, jak jej jasne włosy opadały kaskadami na jej plecy, ani jej niezmiennego uśmiechu.

- Z kąd to spojrzenie, kochana kuzynko? - zapytała, przechylając głowę jak zaciekawiony szczeniaczek. Fałszywy, zaciekawiony szczeniaczek. Nie odpowiedziała, tylko rzuciła książkę na łóżko i wstała, by podejść do okna. Ośnieżony ogród za szybą też ją irytował. Zacisnęła dłonie w pięści.

- Felitsiya...

Drgnęła, czując na ramieniu jej ciężką dłoń. Była od niej o wiele wyższa i mocniej zbudowana.

- Zostaw mnie. - warknęła, nie odwracając głowy od okna. Syknęła, gdy palce drugiej kobiety mocniej wbiły się w jej chude ramię.

- Pochemu?

Czuła na sobie jej wzrok. Wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł dreszcz.

- Co, "pochemu"? Co "pochemu"?! - wybuchła.

- To ty mnie tu trzymasz! Dobra, wolę tu, niż u Marii, ale to nie zmienia faktu, że czuję się jak w klatce!

Zamiast wpijających się w ramię palców poczuła piekący ból w policzku. W końcu spojrzała na Rosjankę.

- Oj, Felitsiya. Jeszcze się nie nauczyłaś, jak się do mnie zwracać?

Odwróciła wzrok. Jezu, da się tak bardzo nienawidzić kogoś, kto powinien być dla ciebie członkiem rodziny? Odsunęła się.

- Polsha?

Nie odpowiedziała. To nie był dobry pomysł. Poczuła jak ta sama dłoń, która uderzyła ją w twarz przyszpila ją do ściany za szyję. Złapała Rosjankę za nadgarstek i wierzgnęła nogami, próbując dosięgnąć podłogi.

- Otvet' mne, kogda ya u tebya chto-to sproshu.

- Po co? - wykrztusiła, próbując nabrać powietrza. Dłoń na jej gardle zacisnęła się jeszcze mocniej.

- Davayte poprobuyem yeshche raz. Pochemu ty zlishsya?

- Sama odpowiedz na to pytanie-

Nie była w stanie nabrać w płuca nawet odrobiny powietrza.

- Polsha. Po russki i krasivo.

Wbiła paznokcie w jej dłoń. Prędzej się udusi, niż powie cokolwiek w tym ochydnym języku. Słyszała tykanie zegara. I kroki. Lekkie, pośpieszne, znała je na pamięć. Znowu wierzgnęła, tym razem usiłując dosięgnąć brzucha drugiej kobiety. Skrzypnęły drzwi. Zerknęła w ich stronę. Obraz stawał się rozmazany, ale nie na tyle, by nie rozpoznała stojącej w drzwiach kobiety. Jej serce ścisnęło się z bólem, gdy usłyszała brzęk upadającej na podłogę metalowej tacy i trzask tłuczonej porcelany.

- Pani Rosjo, co Pani robi?!

W jej głosie słychać było przerażenie. Zamknęła oczy.

- Tatjano, wyjdź proszę.

Wszystkie dźwięki oddalały się, rozmazywały, zlewały w jeden szum. W końcu ucichły.

Łapczywie nabrała powietrza. Podniosła się z podłogi, otwierając oczy. Zakaszlała. Gardło ją paliło i wyraźnie czuła miejsce, gdzie chwilę temu była ręka jej kuzynki.

- No w końcu, ile można czekać? - po pokoju rozniósł się głos Rosji. Wzdrygnęła się. Spojrzała w górę, na siedzącą na łóżku blondynkę. Na krześle przy biurku siedziała Tatjana, trzymając na kolanach tacę z potłuczonymi filiżankami. Głowę miała spuszczoną, nie była w stanie dojrzeć jej zasłoniętej paroma kosmykami kasztanowych włosów twarzy.

- Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy, da? - spojrzała najpierw na nią, potem na szatynkę. - To się tyczy was obu.

- Ale ona nic nie zrobiła! - krzyknęła. Od razu tego pożałowała, gardło zapłonęło bólem i znowu poczuła na sobie drapieżne spojrzenie Rosjanki.

- Oj, Polsha, nie mam ochoty czekać kolejne pół godziny, aż się obudzisz. - Wstała i gestem nakazała Tatjanie to samo. - Później znowu do ciebie przyjdę, nie martw się.

Patrzyła jak obydwie wychodzą. Tatjana zerknęła na nią przez ramię. Ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęła się delikatnie. Nie uzyskała odpowiedzi. Zignorowała ukłucie w sercu i wstała, rozcierając siny ślad na jej szyi. Przez chwilę patrzyła w ciszy na dzrwi. Bała się. Bała się tego, co Rosja robiła teraz Tatjanie, za potłuczenie naczyń. Bała się, co zrobi, gdy wróci do "jej" pokoju.

1073 słowa

Na razie kopiuj wklej z (moich) oneshotów, czwarty rozdział pojawi się już tylko tutaj ;>

Maki (nyo Lietpol) Where stories live. Discover now