2 ━ proszę pana, on sam sobie nie dowierzał.

372 45 10
                                    

ROZDZIAŁ PIERWSZY —

[PROSZĘ PANA, ON SAM SOBIE NIE DOWIERZAŁ.]

          Kiedy i jak ta cała sytuacja się w ogóle rozpoczęła, ta feralna przygoda biegnąca przeciw wszelkim prawom znanym ludzkości, była kwestią sporną. Dla wygody można uznać, że rozpoczęła się pewnej wietrznej nocy, późną jesienią. 

Wtedy gdy potwory wynurzały spod łóżek swe osnute mrokiem łapska, a podłoga hałasowała w miejscach, gdzie wcześniej tego nie robiła. Wtedy gdy drzwi od szaf samoistnie się uchylały z przeraźliwym skrzypnięciem, a przy uchu słyszało się dziwne sapanie, drapanie i szeptanie. 

Kenma zawsze utożsamiał jesień z tymi rzeczami. Był to dla niego czas bardzo ponury i wręcz zastraszająco przepełniony niewyjaśnionymi zdarzeniami. Wtedy często dostawał napadów przeraźliwego zimna, a jego oczy tak jakby płytsze się stawały i mocno szarzały nocą, jakoby przemieniał się w zjawę. 

Tego dnia wyszło słońce, tym samym pozwalając wyschnąć namokniętym, zdeptanym i brudnym liściom, które dawno utraciły złocistą powłokę. Te na drzewach mogły uśmiechać się do okalających je promieni i z podzięką w oczach spadać na ziemię, przykrywając swą doskonałością tę biedniejszą, brzydszą oraz pokaleczoną warstwę.

Kozume nie lubił takich dni. Wydawały się być dla niego kłamstwem. Dla niego żadna pora roku nie była wyjątkowa ani piękna. W każdej mu coś nie pasowało. Począwszy od tego, że w lecie jest za gorąco, a w zimie za zimno, po raniącą jego serce sprawę, jaką było zatracenie umiejętności dostrzegania piękna w swoim otoczeniu. Jesień i zima były dla niego paskudne, szare, mokre i ciemne. Pełne zwyczajności i brzydoty, a te pojedyncze jesienne dni, ciepłe i mieniące się złotem, były zwykłą zmyłką. 

Może świat próbował po prostu go do siebie jakoś zachęcić? Sprawić, by aż tak bardzo nieprzychylnie na niego nie patrzył.

Zima wywoływała w nim podobne odczucia, choć nie była aż tak bardzo znienawidzona. Owszem, była dla niego nieurodziwa, aczkolwiek nie znajdywał w niej aż tylu negatywnych aspektów.

Kenma n i e n a w i d z i ł jesieni.

I z tym słowem nie przesadzał. Jego dom był przytulny, utrzymany raczej w porządku. Mimo to jesienią zdawało mu się, że mieszka w jakiejś obskurnej, małej klitce, która sypie się wraz z każdym mrugnięciem oka. Każda płaszczyzna jego życia diametralnie się zmieniała. I choć swojego życia w kolorach raczej nie widział, to każdorazowo z nadejściem jesieni mógł ujrzeć jedynie czerń.

Wszechogarniającą, smutną, wzbudzającą w nim nienawiść i żal.

A cóż się działo z ciemną plamą w jego umyśle? Ona wtedy zlewała się z jego obecnym życiem, a Kozume z przestrachem mamrotał modlitwy do dawno zapomnianych bogów, by jego teraźniejszość nie została pochłonięta przez niepamięć.

On nie chciał ani zniknąć, ani umierać. On wręcz chorobliwie błagał o nawrót normalnego życia, którego w zasadzie nigdy tak do końca nie doświadczył. Zawsze było jakieś ale.

Nie znęcano się nad nim w szkole, ale każdy się go bał. Nikt się go nie bał, ale znęcano się nad nim. Nie starał się na siłę zamartwiać dziurą w pamięci, ale to robił. Zadręczał się nią, ale w niczym mu to nie pomagało. Bał się, ale nie było czego. Powoli narastał prawdziwy powód do przerażenia, ale on się śmiał, wręcz ten stan rzeczy pokochał.

Żył, ale umierał.

Umierał, ale żył.

Zawsze coś było nie tak, a Kenma choć raz chciał móc powiedzieć sobie z czystym sercem, że wszystko jest w porządku, że może skupić się na teraźniejszości, na nauce, na relacjach z ludźmi mu bliskimi lub z tymi, których dopiero będzie mógł tak nazwać. Niestety jeszcze do tego momentu w życiu nie doszedł i obawiał się, że nigdy tego nie zrobi.

proszę pana, miasto duchów płonie; kurokenWhere stories live. Discover now