4 ━ proszę pana, to była krew.

201 35 7
                                    

ROZDZIAŁ CZWARTY —

[PROSZĘ PANA, TO BYŁA KREW.]

          Kenma dalej stał na tym chodniku, a chłodne powietrze zmieszane z morską bryzą próbowało się przedostać pod jego ubrania. Nie widział już żadnej postaci, a w zasadzie to kompletnie niczego w gęstwinie mgły nie mógł dojrzeć. Został zupełnie sam.

Oddychał płytko. Nie było momentu w tym miejscu, kiedy nie czuł się przytłoczony, przerażony lub chociażby zaniepokojony. Nie potrafił powstrzymać kołatania serca, niekontrolowanego pocenia się dłoni czy też nierównomiernego oddechu. W jego oczach rozpanoszył się lęk.

O c z y. Ładne miał oczy.

Oj bardzo! Jeżeli kiedykolwiek ktoś go komplementował, to zawsze zwracał uwagę właśnie na tę część ciała. Miał je duże i w kolorze złota, a kształtem na myśl przywodziły kocie. Nic nigdy nie zdradzało tego, że był ciekawski, oczywiście nic prócz oczu. Do tego były one przepełnione takim urzekającym spokojem i rozwagą.

Choć Kenma wcale nie był taki spokojny, przynajmniej nie w sensie psychicznym. Rozwaga... cóż, na tej płaszczyźnie to już różnie bywało. Jeżeli przepełniało go mnóstwo emocji, to n i g d y nie był taki. Czasem nawet i bez wyraźnego powodu ją tracił. Na co dzień jednak zachowywał pozory, jakoby całe życie kierował się tylko i wyłącznie rozwagą.

Możliwe więc, że był całkiem niezłym kłamcą, choć tę umiejętność rozwinął dopiero w późniejszym czasie.

          Kozume stwierdził, że nic mu nie pozostało, jak iść przed siebie. To się w końcu skończy, to jest tylko sen, koniec końców nic mu nie grozi.

N i c a n i c.

Już nie próbował nigdzie biec ani się rozglądać, po prostu zaczął powoli przed siebie kroczyć, wchodząc coraz bardziej w ścianę mgły. Nie widział nic. Ani domów, ani ulic, ani innych budynków, a czubki własnych butów ledwo dostrzegał. Ścisnął dłonie, spoglądając w górę.

Niebo wydawało się tak odległe. Oczywiście jeżeli wciąż tam było, a tego niestety nie wiedział. 

Nic specjalnego przez bardzo długi czas się nie działo. Miał wrażenie, że przebywa tam już ponad dwie godziny, choć zasadniczo nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło w rzeczywistości. Tu wszystko zdawało się mknąć szybciej niż światło, ale i zarazem wolniej od tempa ślimaka. Kozume niczym zjawa snuł się i tułał po tym pustkowiu, raz wchodząc w znak, innym razem prawie uderzając w latarnię. Doprawdy mało co dało się dojrzeć. 

Gdyby spojrzeć na niego z innej perspektywy, najlepiej od boku, ujrzałoby się coś doprawdy przedziwnego. Za chłopcem krok w krok sunęła pewna postać, nieco przypominająca ten niekształtny cień, który już wcześniej zobaczył. 

Była bardzo wysoka, nieludzko wręcz i takie łapska długie miała. Nie wiadomo czy groźna i niebezpieczna czy też może neutralna. W każdym razie na dobrą nie wyglądała.

Ilekroć Kenma robił pięć kroków, ona posuwała się do przodu o jeden. Posuwała, bo wcale nie kroczyła w żaden sposób. Będąc szczerym, to ona za bardzo nawet nóg nie posiadała.

Odznaczała się w szarawej gęstwinie mgły, ale nawet i ją zdołały spowić biało-szare języki mętności, co tylko nasilało wrażenie, jakoby była czymś jak najbardziej materialnym. A to już budziło lęk, żeby nie powiedzieć, że w pewien sposób i grozę.

Kenma nagle przystanął, czując czyjąś obecność. Nie odwrócił się, a jedynie zamarł w bezruchu i nasłuchiwał Bóg wie czego. Tutaj i tak wiecznie panowała grobowa cisza. Czasem jakieś ptaki zaskrzeczały, mucha przeleciała obok ucha, lecz nic więcej.

proszę pana, miasto duchów płonie; kurokenWhere stories live. Discover now