Rozdział I

102 6 13
                                    

– Aliviano, na miłość boską, jak ty wyglądasz, dziecko drogie?!

Tak jest, takimi właśnie słowami zwykła witać mnie moja ukochana babcia, ilekroć natrafiła na mnie wzrokiem. A nie było to szczególnie trudne, gdyż od nieco ponad osiemnastu lat mojego życia praktycznie mieszkałyśmy wspólnie pod płaskim dachem stosunkowo niewielkiego mieszkania w bloku.

– No... – Tylko tyle przyszło mi do głowy, gdy obrzuciłam się wzrokiem na tyle, na ile było to możliwe bez lustra pod ręką. Fakt, z pewnością miss Europy zostać bym nie mogła z rozmazanym od deszczu makijażem, ociekającymi wodą włosami, zwieszającymi się do ramion w strąkach, i lepiącym się do ciała ubraniu, ale żeby zasłużyć sobie na aż tak żywiołowe powitanie...?

– Jakie znowu „no"?! Ja ci dam „no"! – Złość babci jak zwykle potoczyła się w znajomym kierunku. Starsza kobieta za każdym razem zupełnie nieświadomie pod wpływem silniejszych emocji wypełniała ściśle określony, niezmienny od lat schemat, lecz nigdy nie zebrałam się na to, by jej to uświadomić. Łatwo było się domyślić, że z jej skłonnością do złości i teatralnego załamywania rąk również to obrałoby oczywisty kierunek. – Czy ty wiesz, która jest godzina?!

– Pojęcia nie mam – przyznałam uczciwie, wzruszając ramionami. Wydawało mi się to oczywiste, że do spacerowania w deszczu nie brałam telefonu ani zegarka, by mi się nie zamoczyły, ale do tego, że myśli babci biegły odrobinę innymi kierunkami, niż moje, również przywykłam.

– Goście już czekają! – krzyknęła na mnie. Przez chwilę autentycznie byłam pewna, że rzuci siatki z zakupami na chodnik i złapie się za głowę, jak to zwykle robiła.

– No i co z tego? – spytałam z rozbrajającą beztroską. – Przecież mówiłam, że nie przyjdę na te imieniny. – W razie czego postanowiłam nie pytać, dlaczego w takim razie jako dobra gospodyni nie siedziała z nimi przy stole. Już i tak wystarczająco sobie nagrabiłam, nie potrzebowałam do tego dodatkowo „szlabanu do ukończenia osiemnastki", które pomimo tego, że osiągnęłam pełnoletniość kilka miesięcy temu, nadal z niewiadomych przyczyn otrzymuję przygnębiająco często.

– Jak możesz...? – Tym razem staruszka aż się zapowietrzyła.

– Chodźmy stąd, zaraz sama całkiem zmokniesz – wtrąciłam, korzystając z okazji, że szukała odpowiedniego słowa, i zaprowadziłam ją w stronę pobliskiej klatki schodowej, próbując przejąć reklamówki z logiem popularnej sieci supermarketów, którą pozwolę sobie tu nazwać „Stonką".

– Daj mi spokój, ty myślisz, że ja niedołężna jestem? – Babcia obdarzyła mnie takim spojrzeniem, że wolałam czym prędzej cofnąć dłonie i odejść na dwa kroki z przepraszającą miną. A potem wieczorem, jak znam życie, znowu się nasłucham, jak to wszystko ją boli i jak jej nikt w życiu nie pomaga...

Nie żebym jakieś dwie godziny wcześniej nie proponowała, że sama po te zakupy pójdę. Reakcja była identyczna.

– No więc co się znowu stało, Liv, co? – Gdy już schroniłyśmy się na ciemnej, suchej klatce schodowej, babcia postawiła zakupy pod ścianą i wzięła się groźnie pod boki, nachylając w moją stronę, chcąc jak najlepiej wykorzystać to, że pomimo siedemdziesiątki na karku miała nade mną sporą przewagę wzrostu. I postury. Choć przy moich niecałych stu sześćdziesięciu centymetrach i czterdziestu dwóch kilogramach nie było to jakoś wybitnie trudne.

– To, co zwykle – odparłam spokojnie. – Uprzedzałam was przecież, że gdy wujek pojawi się na imieninach, to na moją obecność nie macie co liczyć. Zignorowaliście to i go zaprosiliście, więc ja sobie poszłam na spacer.

– Dziecko, deszcz pada! – Sugestywnym gestem wskazała na szarugę widoczną przez małe okienko w metalowych drzwiach, jakby myślała, że naprawdę do tej pory tego nie zauważyłam. – Poza tym to nasza rodzina. Co ja mu miałam powiedzieć? To chyba jasne, że przychodzi na takie okazje, zwłaszcza że mieszka obok. Nie mogłabyś...

Strażnicy umarłychWhere stories live. Discover now