1

45 1 0
                                    

W każdych ruinach kryła się historia. Po pustych ulicach, teraz spękanych i zasypanych gruzem, dawniej poruszali się ludzie w najróżniejszych kierunkach, z wieloma arcyważnymi sprawami - niektórzy odwiedzali chorych przyjaciół, inni spacerowali, by złapać trochę słońca, większość zapewne spieszyła się do pracy. Biało-czerwony komin fabryki, który na przestrzeni lat zdążył się zawalić, kiedyś wyrzucał pod niebo masy kłębiącego się dymu, czarne chmury wiszące nad miastem jak upiór i odbierające dech, gdy mocniejszy podmuch wiatru wyrzucił je nad wieżowce. Za tymi starymi, przeraźliwie brudnymi murami swego czasu mieszkały całe rodziny, tłoczące się przy małym stoliku - fragmenty ceramicznej zastawy nadal gruchotały pod stopami, kiedy przeszło się po skrzypiącej podłodze i dotknęło fragmentów drewnianych krzeseł w miejscu, gdzie spadająca bomba przebiła się przez strop. Tu i ówdzie leżały jeszcze pozostałości codziennego życia tych, którzy od dawna nie żyli - porzucone podczas pospiesznej ewakuacji, zapomniane, zagubione w meandrach wojny. Niektóre odważyła się podnieść. Brzydki fartuch kuchenny z trzema różowymi łatami, wepchnięty pod zlew, jakby ktoś kiedyś próbował zatamować nim wodę z pękniętych rur, teraz suchych i pomarańczowych od rdzy. Czarno-białe zdjęcie trzech mężczyzn i jednej kobiety, ubranych w mundury robotnicze, utytłanych smarem i unoszących pięści w geście triumfu. Szczerzyli się do zdjęcia jak dzieci, jakby nigdy w życiu nie byli zmęczeni, podczas gdy za ich plecami wyjeżdżał na tory nowiutki pociąg, jasny jak śnieg, jak popiół kilkukrotnie przeprószony przez palce, jak hełm Strażnika, którego fotograf nieopatrznie uchwycił w pół kroku, gdy rozgniewany i z pałką w ręce zmierzał w lewo, w kierunku krawędzi zdjęcia.
Tania każdy rekwizyt odkładała w dokładnie to samo miejsce, nie chcąc naruszać rozgrywających się na jej oczach opowieści gigantycznego skansenu. Miasto widmo, tak zwykli mówić w Omorfias, jednym z wielu miasteczek na terenie niegdysiejszego Dystryktu Szóstego. Dzisiaj pozostawał on "Szóstką" jedynie w legendach, odkąd urzędnicy słusznie uznali, że w nowym świecie nie ma miejsca na taki podział. Chociaż granice okręgu Wabash (od rzeki Wabash, która płynęły tędy od stuleci) na dobrą sprawę nie uległy zmianie, zupełnie inaczej było mówić, że mieszka się w Omorfias lub Clifimder lub Diviger niż gdy było się - tak zwyczajnie - mieszkańcem Dystryktu. Teraz "Szóstką" były już wyłącznie te ruiny, zbombardowane podczas wojny przez wojska dyktatora Snowa. Mroczny labirynt starych bloków, magazynów i fabryk, nieużywanych od lat stacji kolejowych oraz trybun Domu Jedności, gdzie na placu o rozmiarach boiska organizowano Dożynki. Od Wielkiej Ewakuacji mało kto zapuszczał się w te okolice. Odbudowa zniszczeń była mniej rentowna od stawiania nowych domów, nowych osad, zwłaszcza, że oficjalne stanowisko władz mówiło o zanieczyszczeniu chemicznym gleby, wody, powietrza, a nawet gruzów ze zburzonych fabryk. Dopiero niedawno, może dwa tygodnie temu, miasto widmo zostało uznane za bezpieczne, a co za tym idzie otwarte za specjalną przepustką. Z zasady miała ona trafiać do tych, którzy potrzebowali wrócić, powspominać, zabrać część rzeczy, uprzednio oczywiście przekazując je do punktu centralnej sterylizatorni.
Tania miała piętnaście lat, nie mogła więc pamiętać niczego ani za niczym tęsknić. Czuła się jak intruz, gdy wraz z bratem i babcią spacerowali chodnikiem, omijając ziejące w nim kratery. Babcia jednak nalegała.
— W każdych ruinach kryje się historia — mówiła. — Musicie odnaleźć te historie i przynieść ze sobą ile tylko zdołacie. Bo jeśli tam zostaną, będziemy je zapominać jedna po drugiej. I dla wnuków waszych wnucząt nie zostanie nic poza błędami do powtórzenia. I będą je powtarzać, oj będą. W kółko i w kółko, aż na miejscu tych ruin staną nowe ruiny.
Babcia była kochaną, pełną ciepła kobietą, ale pod szerokim uśmiechem i uściskiem pachnącym różami kryły się całe lata traum oraz dramatów. Tania i Mike byli wyrozumiali dla jej lęku, zgodzili się tu przyjść i "zbierać historie", nawet jeżeli z samego ranka śmiali się jeszcze z tego jak staruszka wyobraża sobie przyszłość. Wszyscy przecież wiedzieli, jaka w kraju panowała niegdyś propaganda, uczyli się w szkole o egzekucjach, niewolnictwie i Igrzyskach Śmierci. Nie musieli niczego szukać w mieście widmo, by wiedzieć, jakim cierpieniem było życie w Dystrykcie za czasów młodości babci. I - Tania była pewna - nigdy do tego nie wrócą. Były przecież błędy i błędy, jedne można było popełniać wielokrotnie, o drugich pamiętało się do końca świata.
Po niedługim czasie zaczęła żałować, że nie wykręciła się toną zadań domowych albo popołudniowym wyjazdem nad jezioro ze znajomymi. Podeszwy tenisówek miała już całe brudne od smaru i innych podejrzanych kałuż, a nędzna maseczka z włókien filtrujących cisnęła ją za uszami - niby miała blokować nienajczystsze powietrze, ale i tak w każdym miejscu docierał do niej swąd stęchlizny, wilgoci i smutku. Ktokolwiek projektował tę metropolię, nie należał do mistrzów w fachu. Nawet ona jako zupełny laik budownictwa widziała jak niesamowicie niepraktyczne są wąziutkie przejścia między blokami, stykające się zewnętrzne schody dwóch budynków, zapadający się asfalt i tory kolejowe, które pojawiały się w najbardziej absurdalnych miejscach - czasami nawet przy szkole, pozbawione zabezpieczeń. Tania przeraźliwie bała się pociągów, zwłaszcza tych towarowych, których dudnienie słychać było z kilometra, więc na myśl o tym, że miałaby ze szkolnego okna patrzeć na sunące nieopodal potwory robiło jej się słabo. Może jako była Szóstka mieli korzenie związane z transportem, a w niektórych miejscach ostały się nowiutkie, humanitarne i dobrze opłacane fabryki samochodów, ale sama zdecydowanie wolała spacery na własnych, stabilnych nogach.
Poza wrażeniem przytłoczenia dręczyły ją także nawracające nudności. Babcia przystawała co kilka metrów, wskazywała na któryś z wielu ledwie trzymających się metalowych balkonów i z czułością opowiadała o "Katy, która zginęła w schronie" lub "Igorze, co miał ojca przodownika produkcji", ale te wszystkie opowieści były zdaniem Tanii nieciekawe, smutne i zbyt ciężkie, by radzić sobie z nimi akurat tutaj, gdy na własne oczy mogła widzieć zawalone ściany i porzucone na chodniku stare lalki. Zaglądając do budynków i fabryk, gdzie stały jeszcze nieukończone wagony, wkraczali w czystych, markowych butach do świata potu, krwi i łez - innego świata, takiego, który już nie istniał. A przecież nie chcieli przywracać go do życia.
— Myślisz, że co to będzie tym razem? Więzienie, czy szpital, w którym rodziło się bez znieczulenia i po małym zadrapaniu umierało na sepsę? — wymamrotał Mike, gdy wchodzili razem po szerokich schodach całkiem zadbanego budynku. Jego brązowe oczy były nieprzytomne, jakby już dawno zamknął się w swoim świecie i myślał wyłącznie o tym, kiedy wróci do domu.
Babcia wskazała im to miejsce z wielkim entuzjazmem, złożyła drżące dłonie i zaśmiała się dławiąco, zanim przystanęła, by dać odpocząć nogom i złapać oddech. Nie byli pewni, czego się spodziewać, bo czarna farba dawno zdążyła zejść z liter nad drzwiami i nie sposób było ich przeczytać. Tania chciałaby wierzyć, że radość babci była szczera, a nie histeryczna, ale w rzeczywistości nie umiała sobie wyobrazić w tym mieście niczego przyjemnego.
Oboje byli więc w szoku, gdy po dotarciu na drugie piętro i popchnięciu drzwi z czerwoną klamką znaleźli się w średniej wielkości sali teatralnej. Były tu wypłowiałe siedzenia w dziesięciu rzędach z góry na dół, jak w kinie, brunatne kurtyny i prawdziwa, lekko tylko porysowana scena zbudowana z czarnych desek. Mike gwizdnął, choć bez realnego podziwu - skupił się na wyciąganiu waty z dziurawych foteli, podczas gdy Tania zbiegła na sam dół i wdrapała się na scenę. Stanęła na środku, rozłożyła ręce, a potem uniosła głowę, by zauważyć wiszące pod sufitem reflektory.
— Zagraj coś! — krzyknął Mike, a potem skulił ramiona, ponieważ głos poniósł się echem po pustej sali, odbił od ścian i pozostawił po sobie dziwaczną atmosferę naruszonego sacrum. — W sensie powiedz. Albo zaśpiewaj, zatańcz — dodał chłopiec znacznie ciszej, sięgając do kieszeni po batona, którego głupio było mu wyciągnąć wcześniej, gdy spacerowali jeszcze po mieście widmo.
Tania doskonale rozumiała tę zmianę nastawienia. Zrujnowane bloki przytłaczały, potrzebowali to z siebie zrzucić - zrobić katharsis - a sala teatralna okazała się niemal nietknięta, choć pełna kurzu i pajęczyn. Normalna, przede wszystkim, a to chyba najważniejsze. Nie kojarzyła się od razu z niewolniczą pracą ani z Igrzyskami, z wojną. Właściwie to w ogóle nie kojarzyła się z Dystryktem; w szkole nigdy nie mówili, żeby w Szóstce funkcjonował teatr. Tania pomyślała od razu, że może nie była to jedyna rzecz, o której nie wspominali. Może przy tym całym wojennym koszmarze nie miało sensu opowiadanie o dobrych rzeczach, bo nie pasowały do morału, który chciano przekazać dzieciom.
Cóż, to miałoby sens.
— Hmmm, mogę zaśpiewać — stwierdziła po krótkim namyśle, odgarniając z twarzy niesforne, kręcone włosy, a Mike natychmiast zbiegł na dół i usiadł w pierwszym rzędzie. Tak, śpiewanie to dobry pomysł, echo niosło się wspaniale, głos od razu nabierał mocy. Otworzyła usta. — Je... Aaaaaa! — Pisnęła i z tupnięciem zeskoczyła ze sceny.
Dopiero teraz spostrzegła czającego się za kurtyną tłustego szczura, który obserwował ją ostrożnie, a potem błyskawicznie przemknął na drugą stronę sceny.
— Co jest? Trup...? — Mike zerwał się na nogi, niemal wypluwając kęs batona. Wsunął papierek do kieszeni i z niepokojem wychylił się do przodu.
— Nie! Szczur!
— O rany, Tania, serio?
— Był ogromny!
— Titania! Mikhail! Jesteście tutaj?
Odwrócili się w samą porę, by zobaczyć babcię gramolącą się ze schodów. Trudno było jej iść w długiej, bordowej sukience, którą co i rusz musiała unosić do góry, ale Tania od razu zauważyła, że staruszka wydaje się jakoś bardziej żwawa niż zazwyczaj. Jej sprężyste, wiśniowe loki kołysały się z każdym stopniem, ciemne policzki pokrył rumieniec, a wzrok wędrował po każdym kącie sali, jakby nie mogła się zdecydować, gdzie spojrzeć najpierw.
— Tak, jesteśmy — powiedział Mike, wpychając do ust resztkę batona i wsuwając maskę z powrotem na nos. — Pomóc babci? — zaoferował się, widząc jej roztrzęsiony krok.
— Nie trzeba, kochanie, dziękuję. To nie słabość, to... — Westchnęła głęboko i stanęła obok nich, dokładnie na wprost sceny, unosząc głowę z szerokim uśmiechem.
Uśmiechem, od którego Tania długo nie mogła oderwać wzroku. Nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała taki wyraz u babci Constantine. Wyglądała szczęśliwie, ale i tęsknie. Gęste brwi wyginały się coraz bardziej, pogłębiając zmarszczki w okolicach ust i nosa. W którymś momencie śliczne fiołkowe oczy kobiety napełniły się łzami, a Tania od razu wykorzystała okazję, by wskoczyć babci pod ramię i ostrożnie ją objąć. Nie wiedziała, jakiej ponurej historii mogła spodziewać się po teatrze i nie była pewna, czy chce ją stąd zabierać.
— Wszystko dobrze? — zapytała najpierw, niepewnie, a potem poprawiła się, stwierdzając — Wszystko jest dobrze.
Babcia przez chwilę nic nie mówiła, a potem zacisnęła powieki i pokiwała głową.
— Tak. Wszystko jest dobrze. Teraz jest dobrze. Usiądziemy?
Zajęli miejsca w pierwszym rzędzie i długo siedzieli w milczeniu, jak widzowie w oczekiwaniu na spektakl. Mike gmerał dłonią przy kieszeni spodni, jakby korciło go, by wyciągnąć telefon, a Tania z braku lepszych możliwości głaskała babcię po wiotkiej dłoni i rozglądała się po pustej scenie.
— Może ubierzesz maskę? — zapytała, ponieważ babcia ściągnęła ją już jakiś czas temu, co wydawało się dziewczynie nieodpowiedzialne.
Constantine zaśmiała się cichutko i wysoko jak norka.
— Ja nie potrzebuję maski. Mieszkałam tutaj, kiedy powietrze było jeszcze bardziej zanieczyszczone — Zabrała dłoń z zasięgu palców Tanii. — Zastanawialiście się, może, dlaczego chciałam was tutaj zabrać?
— Emmm — Mike obejrzał się na siostrę i wzruszył ramionami. — Ale tutaj do miasta, czy tutaj do teatru?
— Do teatru. Nie dziwi was to? Że w środku tych wszystkich brzydkich osiedli, hal produkcyjnych, pustych sklepików, wybudowano coś tak pięknego? — zapytała mądrym tonem, ewidentnie szykując się do kolejnej opowieści.
Tania popatrzyła na wystającą z podłokietnika sprężynę. Nie nazwałaby tego miejsca "pięknym", pomyślała wpierw, ale potem przypomniała sobie, że babci chodziło o porównanie do reszty apokaliptycznego bałaganu.
— Właściwie to trochę dziwi — przyznała, a nieśmiały zwykle Mike ochoczo pokiwał głową. — Na historii nie opowiadali, że mogliście chodzić do teatru.
Constantine uniosła brwi.
— Och? Hahaha. Nie opowiadali, nie, bo my nie mogliśmy. To nie był teatr dla mieszkańców, tylko dla urzędników i Strażników Pokoju. Ostoja kultury dla wyższych sfer, wybudowana w miejscu, gdzie dawniej, gdy jeszcze nie mieliśmy tylu mieszkańców, mieścił się urząd burmistrza. Na pomysł założenia teatru wpadła jedna z dawnych kierowniczek działu kontroli jakości w wytwórni torów kolejowych. Odeszła z pracy przez postępujące zaburzenie wzroku, chorowała na zaćmę, ale miała, jak to mówią, znajomości, i udało jej się otworzyć ten projekt — Babcia odwróciła głowę w stronę sceny, lecz Tania widziała, że w tym spojrzeniu nie ma już uwagi: że kobieta patrzy znacznie dalej niż tylko na kurtyny. — Mieszkańcy nie byli do niego przekonani, władze podobnie, ale argumentowała to utylitarnie: miała zapewnić rozrywkę znudzonym Strażnikom i dać pracę bezrobotnym dziewczętom. A wiele było takich dziewcząt, mówię wam, dla których nie było już miejsca w sklepach ani w służbach sprzątających, a były zbyt niedożywione albo zbyt chore, by pozwolono im podjąć pracę w fabrykach.
Tania zmarszczyła brwi.
— A nie mieliście lekarek? Nauczycielek? Maszynistek?
Mike przewrócił oczami.
— No jasne, że mieli. Nie pamiętasz? Ale to były zawody zarezerwowane dla pojedynczych rodzin. Jak się urodziłaś w rodzinie robotników, jak większość, to mogłaś co najwyżej leczyć ptaki ze złamanymi skrzydłami.
Tania odwróciła się, by coś do niego odfuknąć, ale babcia weszła jej w słowo.
— Dokładnie tak, Mikey. — Brat uśmiechnął się z wyższością. — Córka robotnika miała być robotnikiem, a syn urzędnika urzędnikiem. Tak to działało. Poza tym, gdy Kim LaCosta zakładała swój teatr, mieliśmy duży wyż demograficzny w Dystrykcie i problemy z utrzymaniem mieszkańców. Przyłączenie się do teatru i przyuczanie na aktorki, recytatorki i tancerki było dla niektórych dziewcząt jedyną nadzieją na biedne, bo biedne, ale jakieś życie. Początki były trudne, rzecz jasna, a przedstawienia słabiutkie, ale Kim miała pasję i zarażała pasją. Z czasem rodzice sami zaczęli oddawać młode dziewczyny, kiedy widzieli, że nic więcej z nich nie będzie, a Kim stworzyła z tego całkiem elegancką trupę... baletową.
Tania parsknęła śmiechem. Trudno było jej sobie wyobrazić grupę smutnych, niedożywionych i zaniedbanych dziewcząt tańczących balet.
— A kto ich uczył tego baletu? Przecież nie mieliście instruktorów tańca.
Babcia przechyliła głowę.
— Trochę Kim, a trochę przyjezdni z Kapitolu. Oj, nie rób takich oczu. Stolica lubiła sensację, a pierwszy teatr w Dystrykcie Szóstym przez jakiś czas nią był. Zaczęli transmitować nasze przedstawienia i puszczać je w swoich seriach o życiu w dystrykcie. Bardzo piękne to musiały być programy - szkoła baletu w Dystrykcie Szóstym! Zobaczcie jak czas wolny spędzają mieszkańcy Szóstki! Utalentowane tancerki hołdują artystycznym tradycjom! Ech — Babcia westchnęła i oblizała usta. — Pamiętam jak raz ściągnęli naszych rodziców i usadzili w pierwszych rzędach, żeby kamera złapała ich na widowni. Cieszyłam się, że mama może mnie w końcu zobaczyć na scenie, ale gdy wróciłam do domu, nie była dumna, tylko zła, bo za ten dzień wolny odtrącili jej od pensji.
Tania ponuro przytaknęła, zupełnie nie zaskoczona tymi drobnymi przejawami propagandy, lecz potem dotarło do niej coś jeszcze. Mike uprzedził ją z pytaniem.
— Babcia, byłaś baletnicą? Serio? — Brat Tanii był nie mniej w szoku od niej samej.
Constantine oparła ramiona na zniszczonych podłokietnikach i wygodnie oparła się o fotel.
— Tak. Byłam baletnicą.

Kukiełki Kapitolu [D6]Where stories live. Discover now