6

7 1 0
                                    

Od pamiętnej próby z widownią w postaci albinoski Liv minął już tydzień. Siedem męcząco długich dni, które Constantine spędziła w stanie bezustannej paranoi. Mogła się spodziewać, że tak to się skończy, jej psychika nigdy nie należała do najbardziej stabilnych i wystarczyło małe wydarzenie - spontaniczna decyzja, dziecinny pomysł zrealizowany przypadkiem - aby przez pół kolejnych nocy kręciła się na tapczanie jak liść w kałuży, spocona, zestresowana i zła. Nie było to ani normalne ani logiczne, ponieważ nic wielkiego się nie wydarzyło. Dziewczęta prędko wyrzuciły Liv z głowy; im bliżej było do spektaklu wieńczącego Torunee Zwycięzców, tym większa chwytała je trema. Co jakiś czas tylko Heather albo Mia pytały ją złośliwie w garderobie, gdzie się podziała jej "przyjaciółka" i czy w końcu ma zamiar tańczyć, czy tak się przestraszyła LaCosty, że nigdy więcej tu nie wróci. Constantine wydało się to niepotrzebne. Nie miała pojęcia, dlaczego niektórym dziewczętom tak łatwo przychodziło kpienie sobie z ich opiekunki, skoro tylko dzięki niej nie żebrały o jedzenie na deptaku przed fabryką.
Sama Pani Kim również nie wspominała Liv słowem, nie nagabywała też Constantine o nową tancerkę. Zachowywała się niemal tak, jakby zupełnie tamtą próbę zapomniała, za to z coraz większym entuzjazmem namawiała je do "zrzucenia z siebie męczeństwa dnia codziennego" i "zgłębienia wewnętrznej empatii".
Dlaczego więc Constantine bolał brzuch za każdym razem, gdy rano pakowała płócienne pantofle do torby? Czemu przez trzęsące się dłonie miała problem właściwie zapiąć tiul w przebieralni, dlaczego myliła się na próbach, krzywo stawiała stopy, potykała się i poruszała rękami niezgrabnie, wytracając dynamiczną lekkość? Słyszała to w szeptach aktorek, które podczas tańca siadały w pierwszych rzędach, bo ich jedynym zadaniem było złożenie Alanowi i gościom z Kapitolu podziękowań na początku występu. Widziała w mętnych oczach pani Kim, kiedy ta stawała nad nią milcząco, wykrzywiając po króliczemu zaczerwieniony nos. Nie było z nią ostatnio dobrze. Staczała się. Wiecznie nie miała nastroju.
Najbardziej cierpiał na tym Lavalle, ponieważ z powodu trwającego uczucia... Niepokoju? Smutku? Złości?... nie potrafiła z nim normalnie gadać i unikała go na przerwach częściej niż zwykle. Nigdy nie lubiła rozmawiać z przyjacielem, gdy wokół czaili się inni nastolatkowie, fakt, ale teraz uciekała ze szkoły szybko, zanim zdołałby dogonić ją w drodze na osiedle.
Westchnęła ponuro, upychając w torbie szklaną butelkę wody i jedną skromną kanapkę z żółtym pomidorem, którą mama przygotowała jej na próbę.
— Jeszcze raz się będziesz w nocy tak wiercić, to cię wyrzucę z łóżka — Usłyszała nad głową, sekundę później otrzymując kopniaka w prawe biodro.
Brenda, jej starsza siostra, lubiła się rządzić i chwalić, jak to za parę lat zostanie kierownikiem produkcji. Biorąc pod uwagę ich proletariackie korzenie, było to co najmniej wątpliwe, ale paskudny charakter Brendy zawierał w sobie nieodłączną potrzebę dogryzania "Kukiełce", jak to ją czasami po złości nazywała.
— Ała — wymamrotała raczej z przyzwyczajenia, niż z powodu prawdziwego bólu, zarzucając torbę na ramię.
— Nie przesadzaj, mocno cię nie kopnęłam. Jakbym ci prawdziwego kopa zasadziła, to by cię musieli na scenę w wózku wwieźć.
— Brenda, zamknij się. Pakuj jedzenie i won do pracy — wtrąciła się ich mama, starsza i nieprzyjemna kobieta. Choć do fabryki szła dziś na wieczorną zmianę, nigdy nie dawała sobie czasu na odpoczynek; jeżeli nie była w robocie, szorowała mieszkanie albo pielęgnowała parapetową hodowlę warzyw.
W każdym calu utylitarna, pani Berger na oczach dzieci nie pozwała sobie nigdy choćby na jedną maleńką łzę. Constantine chciałaby brać z niej przykład i rozwiązywać codzienne problemy stanowczo, bez załamania, ale zwyczajnie nie potrafiła. Czasami odnosiła wrażenie, że w ogóle nie jest członkiem tej rodziny - że znaleźli ją w kartonie na chodniku i przygarnęli z poczucia obowiązku.
— Zawsze jej bronisz. Dlatego jest taka miękka, gdybyś pozwoliła jej choć raz porządnie przyrżnąć... — Constantine nie chciała dłużej słuchać odkrywczych pomysłów Brendy, więc szybko wcisnęła buty i wybiegła na klatkę schodową.
Nie zdążyła dotrzeć nawet do frontowych drzwi bloku, a z trudem utrzymywana stoicka mina pokruszyła się niczym kawałki zepsutego chleba. Ominęła starego Willema obserwującego ją krytycznie z ławki, ledwie widząc na oczy przez zmrużone powieki zalepione łzami. Łzy były gorące i słone, spływały jej do groteskowo wygiętych ust, przełykała je, krztusiła się nimi, nie mogła jednak powstrzymać narastającego szlochu. Kiedy przypadkiem potknęła się na wystającej kostce krawężnika, zatrzymała się wreszcie niedaleko torów i usiadła pod sygnalizacją świetlną, by ochłonąć.
Płakała bardzo długo, choć właściwie nie wiedziała czemu. Nic się przecież nie wydarzyło, nikt jej o nic nie oskarżył, nie ukarał. Mama była obojętna zawsze, nawet w najwcześniejszych wspomnieniach Constantine. Brenda obrażała ją codziennie.
Siedząc, cała się zasmarkała, twarz jej napuchnęła, włosy brzydko poskręcały od potu i gorąca. Wyrzucała sobie, że zachowuje się jak niedojrzały, żałosny dzieciak. Była przecież zdolną tancerką, a nie beksą. Nie kukiełką, której dałoby się obciąć nitki. Nie dziwką, sprzedającą się dla jedzenia. A jednak wyła i wyła i wyła, dopóki przejeżdżający z impetem pociąg przyprawił ją o atak paniki. Od dudnienia zamarło jej serce, pęd osuszył policzki, lecz zamknięta we własnej klatce rozpaczy z początku nie rozumiała skąd one się wzięły i niemal, niemal rzuciła się na tory. Ostatecznie tylko upadła, obiła sobie mocniej posiniaczone biodro, boleśnie otarła nadgarstki. Na leżąco czekała aż przejadą wszystkie wagony. Gdy w końcu się tak stało, parny poranek zastygł w piorunującej ciszy. Constantine również była już cichutko - zebrała się na nogi, otrzepała spódnicę i chwiejnym krokiem, bez jednego piśnięcia, ruszyła w kierunku starego miasta.
Właściwie nie musiała się spieszyć, mogłaby nawet posiedzieć dłużej w mieszkaniu, gdyby miała dla kogo. Dzisiejsza próba miała odbyć się dopiero po południu, ale pani Kim wręczyła Constantine klucz do teatru z kredytem zaufania. Jako kierownik artystycznego zespołu nie powinna nikomu pozwolić przebywać na scenie samotnie, a jednak ulitowała się nad nią i dała jej szansę przyjść wcześniej, by więcej poćwiczyć. Miała zagrać główną rolę, skoro więc ostatnimi czasy nie szło jej zbyt dobrze, chciała skorzystać z dodatkowego czasu. Pani LaCosta nie żyła w innym Dystrykcie, nikt nie potrzebował jej tłumaczyć, że tancerka nie miałaby szansy zrobić tego w mikroskopijnym pokoiku ani na placu za osiedlem. Kto bowiem byłby w stanie się skupić, słysząc wokoło syczenia i śmiechy?
Przed dotarciem pod stary budynek, Constanine zdążyła odzyskać część powagi. Chude ramiona nie trzęsły jej się już jak w gorączce, z łez pozostał jedynie nieprzyjemny, swędzący osad na skórze. Z zaczerwienionymi oczami i spuchniętymi ustami miała zamiar poradzić sobie później, zanim za kilka godzin zbierze się reszta dziewcząt. Zresztą, nawet gdyby rozpłakała się jeszcze raz czy dwa, przecież o to chodziło w tej roli, by wyglądać na ludzkie widmo. Może powinna skorzystać z samotności i pokrzyczeć trochę do własnego echa? Może dzięki temu poczuje się lepiej?
Snuła plany poprawiające humor, zapominając, że jeżeli coś brzmiało dobrze, zazwyczaj nie wychodziło.
— Co ty tutaj robisz? — zażądała ostro i niegrzecznie, dostrzegając chłopca siedzącego na schodach teatru.
Lavalle, do tej pory skupiony na gmeraniu patykiem w cienkiej warstwie betonowego pyłu, poderwał białą głowę i uśmiechnął się do niej przyjaźnie. Pogodna mina nie przetrwała jednak długo.
— Connie! Czy ty płak... — urwał, gdy zamiast wbijać wzrok we własne paznokcie, posłała mu mordercze spojrzenie. — Okej, nie ważne. Jestem tutaj, bo... — wstał, widocznie nabierając pewności — ...nie chcesz ze mną rozmawiać w szkole i mi się to nie podoba. Jak masz jakiś problem, to po prostu mi powiedz. Ile można się nie odzywać?
Constantine zacisnęła zęby i wyminęła go bez słowa, rozkopując podeszwą serce, które wyskrobał na chodniku. Chłopiec wyciągnął żylastą dłoń, jakby chciał złapać ją za łokieć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, konwulsyjnie zaciskając pięść. Dostrzegła to kątem oka i ciężar w jej klatce nieznacznie zelżał.
Przy drzwiach musiała się zatrzymać, by znaleźć klucz wetknięty do wnętrza torby.
— Skąd wiedziałeś, że tu będę? Próba jest wieczorem — wygarnęła, by nie dać od razu za wygraną, choć już teraz czuła, że długo nie wytrzyma, rozsypie się i albo na niego bardzo nakrzyczy albo znów zacznie płakać.
Natarczywy ton Lavalle'a niczego nie ułatwiał.
— Podsłuchałem w szkole jak mówiłaś Laurze, że dostałaś klucz. Pomyślałem, że będziesz i czekałem od siódmej — Pasek torebki niemal wyśliznął się Constantine ze spoconej dłoni. Kiedy wychodziła z domu, dochodziła ósma. — Nie obrażaj się, że podsłuchiwałem. Po prostu ciągle ode mnie uciekasz, a nie chcę przychodzić do ciebie do domu, żeby nie denerwować twojej mamy. — Dziewczyna zarumieniła się. Niecałe pół roku temu Lavalle'a odwiedził ją z pytaniem, czy wyjdzie z nim na spacer, za co otrzymała potem łączoną naganę od obu rodziców. Chłopcy ci teraz w głowie? Chyba nie myślisz już o dziecku? Masz na nie pieniądze? Na samo wspomnienie miała chęć się wzdrygnąć. — Ja już naprawdę nie wiem, co mogę zrobić — ciągnął Lavalle, wyrywając ją z zastanowienia. — Jeżeli ci zrobiłem problem ostatnio, to przepraszam. Naprawdę nie chciałem. Więcej nie będę tu przychodził.
Odwróciła się, ostrożnie zerkając przez ramię. Tym razem to Lavalle zdawał się tym zagubionym i nieśmiałym - nie patrzył nigdzie poza własnymi, koślawo splecionymi dłońmi. Wątpliwości Constantine prędko się rozwiały. Naprawdę go zraniła. Świadomość ta, pojawiająca się nagle i boleśnie, ułatwiła jej podjęcie decyzji z gruntu nieracjonalnej. Postąpiła dwa lekkie jak piórko kroki w przód i objęła go ostrożnie, z dystansem, tak by nie stykali się ciałami, ale mogli poczuć swoje wspólne ciepło, mieszające się zapachy dwóch tak różnych domów. Constantine zawsze śmierdziała owsianką, domowej roboty perfumą matki, charakterystyczną wonią czwórki rodzeństwa, z którymi musiała dzielić pokój. U Lavalle'a to były tylko mydło i kurz. Nie miał nikogo poza ojcem.
— Nie jestem zła — pisnęła cienko, odsuwając się i pocierając dłońmi o ramiona; zachwiała się przy tym na pięcie i byłaby upadła, gdyby nie latami ćwiczony refleks. Być może to on uratował ją wtedy przy torach. — Nie zrobiłeś problemu. To był mój pomysł, ty się tylko zgodziłeś. Bardzo infantylny pomysł, przyznaję. Ale mój. Pani LaCosta o ciebie nie pytała, wszystko jest w porządku. — Odwróciła się, przekręciła klucz.
Drzwi teatru były na tyle stare, że przy otwieraniu wydawały dźwięk wyjącego niemowlęcia.
Wystawiła czubek pantofla za próg, a potem zamarła, jakby miała zamiar przymierzyć się do szpagatu.
— Nie jest w porządku —wymamrotał wreszcie Lavalle. Brzmiał ciężko. Daleko. Bała się odwrócić, nie chciała zobaczyć, czy się rumieni, czy może raczej krzywi. — Ale dzięki. Powodzenia na próbie. Będę trzymać kciuki, żeby się wam udało.
Potem nie było już nic, tylko postukiwanie podeszew na betonowych stopniach i piasek miażdżony pod butami. Zbierał się do odejścia, uciekał w miasto, na wolność. Taką nudną, bez barwy, smaku i melodii. Czy to wystarczało? Czy powinna na to pozwolić? Nie była czarodziejką z powieści, nie potrafiła usłyszeć przemilczanych życzeń. Mogłaby się nawet nazywać jej przeciwieństwem - ludzie byli okropnie dziwni i czasami zupełnie ich nie rozumiała. Czuli ból, gdy nikt ich nie bił, zwyczajnym porankiem budzili się smutni, płacząc wyginali usta w uśmiech...
Dlaczego Lavalle nie mógł powiedzieć, czego potrzebuje? Kazał jej zgadywać, a ona tego przecież zupełnie nie potrafiła.
Zgięła miękkie kolana i mocno uderzyła dłonią o klamkę, aż brzdęk poniósł się echem po pustej ulicy. Podejrzewała, że się odwróci, a kiedy to zrobił, już wyciągała w jego stronę wielki, mosiężny klucz. Innego pomysłu nie miała, ale gdy sekundę później przed oczami mignęła jej biała dłoń, doszła do zaskakującego wniosku, że może jednak rozumie.
Tego dnia nie udało jej się wykorzystać w pełni ofiarowanego czasu. Ćwiczyła choreografię wytrwale, do ostatnich kropli potu, lecz tym razem musiała dopasować znane kroki do zupełnie nieznanej roli. Być nie tylko adeptką tańca, ale i jego nauczycielką. Nigdy dotąd nie próbowała tańczyć duetu, pani LaCosta łaskawie oszczędzała jej konieczności synchronizacji z drugim człowiekiem, lęk jednak okazał się - jeden raz - nieuzasadniony. W balecie nie chodziło przecież o to, aby być wyłącznie sobą. Muzyka i jej historie spajały kilka dusz w jedną. Była Constantine, ale była też Dwójką. Była Dwójką, ale i personifikacją fatum. A fatum nie miało prawa obawiać się ataku, szarpanych nadgarstków, osaczenia. Fatum powinno oplatać, odbierać i więzić.
O piętnastej była próba, teatr wypełniły tłumy dziewcząt.
O piętnastej Constantine odczuła, na czym polega prawdziwa samotność.

Kukiełki Kapitolu [D6]Where stories live. Discover now