| Parasolka | Post-Strike Back {LadyNoir}

659 80 35
                                    

Przez całe dotychczasowe życie, konstruowałam dla siebie dach. Nie przykładałam do tego większej uwagi. Ot, pokrywałam jego lichą konstrukcję kilkoma złudzeniami na to, że jeżeli nie będę się wychylać przed szereg, będę wiodła spokojne życie. Później zaczęłam dokładać kolejną warstwę. Solidną, tęgą przysłonę płonnych nadziei na to, że to, na co w moim mniemaniu zasługuję, przyjdzie do mnie samo, bo przecież los na pewno położył przede mną wspaniałe karty. Wystarczy, że zaczekam odrobinę dłużej. Jeszcze moment, krótką chwilę.

W głębi serca wiedziałam, że mój dach jest delikatny i nieodporny na uszkodzenia niczym cieniutki pergamin, a jednak naiwnie sądziłam, że jeżeli zacisnę powieki i udam, że tego nie widzę, to, czego obawiałam się najbardziej, nigdy nie nadejdzie.

Wtedy pojawił się Adrien. Jego promienna aura, kontrastująca pod każdym możliwym względem z deszczowym krajobrazem otaczającym moją duszę, oślepiała mnie, dopóki nie poczułam na swojej skórze dotyku jego dłoni. Parasol, który trzymał przede mną, na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się zupełnie niczym. Banalny w swej prostocie, a mimo to bijący elegancją. Idealna kompozycja pospolitego, czarnego poliestru oraz posrebrzanej, grawerowanej rączki.

Nie wiedziałam wówczas, że akceptując ten uprzejmy gest, wślizgnęłam się pod jego parasol, roztaczając go nad sobą nieświadomie każdego dnia. Byłam nim zafascynowana. Pod ciemną membraną nikt nie mógł mnie skrzywdzić. Nawet deszcz, który uparcie ranił swoimi ostrymi kroplami niestaranny dach, tworząc w nim coraz większe dziury, nie był mi straszny, kiedy miałam nad sobą parasol, podarowany mi przez Adriena.

Uciekałam pod niego za każdym razem, kiedy życie stawało się zbyt uciążliwe. Gdy obowiązki dnia codziennego w połączeniu ze superbohaterską służbą były nie do zniesienia, przypominałam sobie zielone tęczówki, błyskające między kroplami deszczu. Podziwiałam go z daleka. Wiedziałam, że jeżeli podejdę zbyt blisko, mógłby upomnieć się o zwrot swojej własności, a ja musiałabym bez zająknięcia oddać swoje jedyne schronienie, posyłając mu zaledwie przepraszający uśmiech. Jednakże, równie dobrze mógł chcieć dołączyć do mnie i schować się pod czarnym parasolem razem ze mną. Ryzyko było jednak zbyt duże. Nie było mnie na nie stać. Jeszcze nie teraz.

Tkwiłam tak, nawet wówczas, gdy dookoła rozpętała się wichura. Władca Ciem stawał się coraz silniejszy, a ja czułam, jak grunt pod moimi nogami staje się coraz bardziej grząski. Wtedy wydarzyło się coś, co na zawsze mnie odmieniło. Widok, który wyrył się bolesnym wspomnieniem na dnie mojego serca. Bezduszne, błękitne, kocie tęczówki, które, choć pozbawione jakichkolwiek oznak człowieczeństwa, nadal wołały w bezdźwięcznym tonie: "Ratuj mnie", a ja zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby spełnić tę niemą prośbę.

Poprosiłam go wtedy o spotkanie w naszym tajemnym miejscu. Na dachu budynku, o którym wiedzieliśmy tylko my dwoje. To wtedy doświadczyłam czegoś, co musiało być pierwszym, silniejszym podmuchem wiatru, niszczącym jeden z drucików, na pozór solidnej konstrukcji czarnej parasolki. Kiedy przywarłam do jego ramienia, układając głowę na jego torsie, wsłuchując się w miarowe bicie jego serca, czułam się tak, jakbym to właśnie tam należała. W jego ramionach. Lecz ściskając nad głową grawerowany uchwyt uszkodzonej już parasolki, wiedziałam, że jeżeli pozwolę sobie ją zniszczyć, ulewa, jakiej do tej pory nigdy wcześniej nie doświadczyłam, spadnie wprost na moją głowę.

Pewnego dnia przyszło kolejne z przemyśleń, uszkadzając następny fragment metalowego szkieletu. Adrien kochał kogoś innego. Osobiście mi to wyjawił. Do tej pory nie dopuszczałam do siebie takiej ewentualności, łudząc się, że mój czas wreszcie nadejdzie, że pewnego dnia zrozumie, że jedyną osobą, której potrzebował w swoim życiu, jestem ja. Niestety, jego serce nie było w stanie usłyszeć myśli, skrywanych skrzętnie pod czarnym parasolem.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. Błękitne, kocie oczy nawiedzały mnie w snach regularnie. W moich uszach, jak mantra wybrzmiewały słowa: "To przez naszą miłość". Słowa, które skruszyły kilka drucików, rozsypując je niczym popiół na wietrze. Nie mogłam pokochać Czarnego Kota. W alternatywnej rzeczywistości nasza miłość przyniosła światu zagładę. Nie byliśmy sobie przeznaczeni. Musiałam przestrzegać zasad, jakie nakreślił dla mnie los, nie łasząc się na to, by pójść na skróty. Musiałam trzymać go od siebie na dystans. Ja musiałam trzymać się od niego z daleka. I nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że to może być tak bolesne.

Wypierałam to ze świadomości miesiącami. Za każdym razem widząc jego dzikie, zielone tęczówki, przepełnione gorzkim zawodem, gdy tłumaczyłam mu, że nie potrzebuję jego pomocy, zastępując go finalnie innymi bohaterami, starałam się uwierzyć w to, że tak będzie lepiej. Lepiej dla niego, dla mnie, dla całego świata, któremu nic nie było w stanie zagrozić tak długo, jak długo zachowywaliśmy między sobą dystans.

Nasze relacje się poluzowały. Mijaliśmy się. Nie było wspólnych patroli ani nocnych pikników na szczycie wieży Eiffla. Zniknęły zalotne komentarze i czułe pocałunki składane na wierzchu mojej dłoni, palące do żywego na wiele godzin po tym, jak każde z nas poszło własną drogą. Zamiast tego, pojawiła się pustka. Żadna drużyna nie mogła równać się z niekończącymi się pokładami zaufania, jakie łączyły mnie z nim. Nikt nie rozumiał moich myśli, nim jeszcze zdążyły wybrzmieć w moim umyśle tak dobrze, jak on. Nikt nie był w stanie załatać mojego dachu, który przemoczony do suchej nitki zawalił się na głowę, sprawiając, że ostatni z drucików pękł na pół, wbijając swój ostry, giętki koniec wprost w moje serce.

Przegrałam. Straciłam wszystko, co miałam. Zawiodłam jako strażniczka. Zawiodłam jako superbohaterka. Chcąc uchronić świat przed katastrofą, nieświadomie doprowadziłam do samospełnienia się przepowiedni, dręczącej mnie usilnie każdej nocy. Nasza miłość nie zniszczyła świata, Chat. Ja to zrobiłam, bojąc się naszej miłości, próbując ją w sobie stłamsić. Usilnie starając się ukryć ją przed światem razem ze mną pod parasolką, podarowaną mi przez Adriena wieki temu. Parasolką, która rozpadła się na wietrze, obnażając moje kruche, nic nieznaczące jestestwo przed całym światem.

Ale ty nie zważałeś na to, że byłam przemoczona do suchej nitki. Nie przeszkadzało ci, że lodowate krople deszczu rozmywały mój zawsze idealny makijaż i skręcały włosy w nieokiełznane fale. Nie roztoczyłeś nade mną kolejnego parasola. Stanąłeś obok mnie, moknąc tak samo, jak ja, by wyciągając do mnie dłoń, przypomnieć mi prawdę, o której powinnam była pamiętać od samego początku.

"W życiu nie chodzi o czekanie, aż burza minie. Chodzi o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu".

Teraz zrozumiałam, Chat. Weź mnie w swoje ramiona. Zabierz mnie do miejsca, gdzie należę, gdzie czuję się bezpiecznie. Wyrwij z moich dłoni połamane fragmenty bezużytecznego parasola i naucz mnie tańczyć w deszczu, jakby jutra miało nie być. Pozwól, by nasze serca ten ostatni raz uderzyły wspólnym rytmem, przypominającym grom z jasnego nieba, łączący nasze dusze na wieki.

***

Pomysł na to krótkie maleństwo wpadł mi do głowy dosłownie pod prysznicem. Wybaczcie, jeśli jest zbyt chaotyczne i metaforyczne, ale tak mi zagrało akurat w duszy po tej cudownej, końcowej scenie.

Do napisania! 💖

one-shots | chocoxstarOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz