8. Druga strona róży.

4.4K 187 794
                                    

William's POV:

Ludzie od zawsze byli mi obojętni. Lubiłem tylko niektórych. Kochałem nielicznych. Tak naprawdę chyba ich nie rozumiałem. Od dziecka interesowały mnie rzeczy, które rozumiem. Inne wydawały się stratą czasu.

Od reguły istniały tylko dwa wyjątki, chociaż nigdy ich nie rozdzielałem. Przynajmniej w swojej głowie. Byli tak mocno połączeni, że wydawało mi się to praktycznie niewiarygodne. Nie była to jedynie miłość, ale nie byłem tak naprawdę tego pewien. Nigdy nie spotkałem tej prawdziwej i odwzajemnionej, ale czasami człowiek może coś jedynie zobaczyć, a nie przeżyć, aby mieć pewność.

Nie. To nie była tylko miłość. To było zjednoczenie. Jeden organizm.

Aurora Kenvetch i River Rochester byli jednym organizmem. Jedno wpadało w ogień za drugim, zapominając o konsekwencjach, bo nie miały dla nich one żadnego znaczenia.

To dlatego spłonęli. Bo zapomnieli.

***

— PUŚĆ MNIE NATYCHMIAST! PUSZCZAJ MNIE, TY PIERDOLONY CHUJU!

— Jack, pomóż!

— Przytrzymaj go dobrze!

— Lily natychmiast stąd wyjdź!

— MACIE MNIE KURWA PUŚCIĆ! ODPIERDOLCIE SIĘ ODE MNIE! MACIE MNIE ZOSTAWIĆ!

— Jack!— krzyknąłem ponownie, walcząc z silnymi ramionami, które celowały w każdy możliwy fragment mojej twarzy, czy ciała. Mocno zaciskałem szczękę, szybko oddychając i starając się odwrócić, aby zobaczyć czemu ten pierdolony imbecyl nie idzie mi pomóc.— JACK! POMÓŻ!

Śmierdziało od niego alkoholem i potem. Całe jego ubranie było brudne i pomięte. Trudno mi było powiedzieć, czy wilgoć pokrywająca moje dłonie była krwią, czy jego łzami. Było wokół jej pełno. Tej cholernej wilgoci. Jak po deszczu.

— River, uspokój się i przestań szarpać!— krzyknął w końcu Miller, pomagając mi obezwładnić bruneta leżącego na chłodnej podłodze.— Posłuchaj, rozumiem, że...

— Puśćcie mnie...— pisnął w końcu, mocno zaciskając powieki spod których wypłynęło mnóstwo łez. Jego krtań zapchała się powietrzem, którym nie był w stanie oddychać, a płuca same nie wiedziały czy miały zrobić wdech, czy wydech. Jakby się zapadały.— Błagam, pozwólcie mi iść...

Zacisnąłem szczękę, starając się zachować zdrowe myślenie. Cały się zwijał, nie wiedząc co zrobić z trzęsącymi się dłońmi. Już nawet nie przypominał mi osoby cierpiącej. On po prostu tym był. River Rochester był po prostu cierpieniem.

— Will, proszę... Will...— wymamrotał, zerkając mi prosto w oczy, na co moje wnętrzności się ze sobą poskręcały.

— William.— otrzeźwił mnie Miller, szybko oddychając i badając całą moją twarz swoim zaniepokojonym spojrzeniem. Bał się, że znowu zmięknę jak ostatnio. Jak przedwczoraj.

Zerknąłem ponownie w tonące w słonym płynie oczy. Nie poznawałem go już. Nie wyglądał jak on. Teraz przypominał mi jedynie chmurę rozrywaną przez wiatr. Albo worek śmieci, niszczony przez mewy. Nie było w nim grama człowieczeństwa, czy czegokolwiek żywego. Nie był chociażby marnymi resztkami. Był kurwa niczym.

— Czemu mnie nie powtrzymałeś?— zawył, zaciskając powieki i kuląc się jeszcze mocniej. Prawdopodobnie z bólu.— Czemu mnie nie powstrzymałeś?!

— Will.— głos Millera, który chciał sprowadzić mnie na ziemię, trochę mnie otrzeźwił z wyrzutów sumienia.

To nie jest twoja wina, Will. Sam się prosił. Sam to sobie zrobił. Sobie i jej.

Fire in the Silence Where stories live. Discover now