Rozdział 22

1.4K 55 3
                                    


Valentino


- Trzy dni - Cris wszedł nagle do mojego gabinetu, w czasie kiedy ja skupiony byłem na wypełnianiu papierów. Wywróciłem oczami doskonale zdając sobie sprawę, że czas upłynął zdecydowanie za szybko, i już niebawem miałem wykonać działanie którego wynikiem mogło być zgorszenie. Ryzykowałem naprawdę dużym łupem, i kiedy poszłoby coś źle zostałbym w ogromnym bagnie. Nie potrzebowałem tego do szczęścia. Wszystko musiało się zgrać idealnie.

- Wiem - zapewniłem nie unosząc nawet na niego wzroku - I co w związku z tym? - uniosłem brew.

- Nic - odparł szybko - Ale dalej sądzę, że musimy zaplanować wszystko co do minuty. Nie możemy stracić ani jednego ruchu.

- Zasadzki, wandalizm, kradzieże. Jesteśmy w tym najlepsi - mruknąłem unosząc papier do góry licząc, że odpuści, jednak nie, ciągnął dalej swój wywód.

- Ale to nie to samo - westchnął siadając naprzeciwko mnie - Kradzież pieniędzy, a napad na osobę i uprowadzenie jej to zupełnie co innego, Valentino.

- Wiem - pokiwałem głową - To wszystko? Cris naprawdę nie mam czasu - syknąłem.

- Mogę prosić byś uniósł swój parszywy ryj na mnie? - uderzył dłońmi o biurko.

- Nie.

- Posłuchaj, twój wuj jest zacięty i nie będzie zadowolony kiedy dowie się, że nie chcesz się pozbyć, Jose, a wręcz przeciwnie zostawić ją pod swoim dachem. Póki nie wrócimy do Las Vegas, możemy załagodzić sytuację, i powiedzieć mu prosto, to co planujesz.

- Przyszedłeś tu by mnie pouczać, czy może masz na celu to bym zmienił decyzję? - w końcu dopiął swego i spojrzałem na niego spod zmrużonych powiek.

- Nie chodzi o to - jęknął przecierając zmęczony twarz - Skoro nie mamy w pełni planu ryzykujemy.

- Ale kto powiedział, że nie mam nic? Co? - oparłem brodę o rękę mającą ją na podłokietniku.

- Wiem, że nie masz nic, ponieważ nic nie wiem - niemal pisnął.

- Bo widzisz...- uśmiechnąłem się cwano - Nie musisz wszystkiego wiedzieć - cmoknąłem w powietrzu wracając swoim wzrokiem na stos kartek które czekały na mój podpis.

- Kutas.

Prychnąłem słysząc dźwięk zamykanych drzwi z hukiem. On miał za zadanie tylko podstawić dobrych ludzi, nic innego. Resztą miałem zająć się ja.

***

Po głowie wciąż chodziła myśl o wuju. Vincenzo był podobny do mojego ojca. Twardy, niczym ze stali stary chuj który kierował się własnymi zasadami, i nie potrafił pogodzić się z tym, że świat uległ zmianie. Już nic nie było takie samo, jedynie on stał w miejscu licząc, że każdy mu się podporządkuje co nie szło w parze, z tym co funkcjonowało wtedy.

Upiłem łyk whisky i spojrzałem na miejsce gdzie wcześniej zajmowała Augustina. Indygo nie pasował do reszty wnętrz, ona zawsze była inna. Założyłem ramiona na klatce piersiowej i przekręciłem głowę w bok.

Musiałem zmienić cały wystrój, Jose miała czuć się tam swobodnie, tego oczekiwałem, ponieważ sam wiedziałem jak może być taka sytuacja przytłaczająca.

Zwołałem swoich ludzi którzy mieli spakować wszystko i wyrzucić, po prostu chciałem nie mieć już niczego w domu co mogło mi przypomnieć o byłej żonie.

- To wszystko? - mruknąłem znudzony patrzeniem na całe przedstawienie - Jeśli tak, wynocha i spalcie to najlepiej.

- A to? - jeden z ludzi podsunął mi pod nos zdjęcie z dnia ślubu mojego jak i jej - Co z tym, szefie?

Wpatrywałem się kilka chwil na swój udawany uśmiech, który mi wtedy towarzyszył przez całe przyjęcie. Zacisnąłem palce na złotej ramce i wyciągnąłem zdjęcie ze szkła. Rozerwałem je w połowie idealnie między naszymi ciałami które się stykały.

To już była przeszłość, to co było kiedyś nie miało prawa zdarzyć się już potem. Moja przyszłość miała być kompletnie inna, pisana na moich a nie czyichś zasadach. Dodatkiem miała być inna osoba towarzysząca mi przy boku.

Do samego końca dnia krążyłem po rezydencji myśląc, o tym co mam począć względem stryja. Chciałem powiadomić go o swoich planach, jednak nie mogłem wszystkiego zdradzić.

Jose musiała być pod ochroną, Vincenzo mógł złamać każdą regułę tylko po to by ją zabić, ponieważ była córką faceta z którym miał zatargi od niewiadoma kiedy.

Od zarania dziejów rodzina Salvatore była kierowana ku przodowi tylko dzięki zemście i oparta na prawdziwych konfliktach. Cały ród był brudny, otoczony mgłą która ociekała każdego kto tylko zsunął się prosto do naszych gardeł.

Raz nawet słyszałem jak określono nas jako wampiry. Już przez samo nazwisko porównywano mnie do pieprzonego Damona Salvatore którego postać przybliżyła mi paskudna Anabel.

Karmiłem się krwią, i ludzkim cierpieniem. Chciałem coraz to więcej tylko po to by być silniejszy, lekceważyłem słabszych, choć na nich też nie raz, nie dwa stawiałem krzyże.

Uwielbiałem mierzyć się z równymi sobie, sprawiało mi to większą frajdę. Nie byłem romantycznym frajerem który pieścił kobiety czułymi słówkami. Może kiedyś mogłem tego się podjąć, ale nie było jeszcze kogoś takiego na mojej drodze.

- Pozbyłeś się już wszystkiego? - zaskoczony głos Crisa obudził mnie z natłoku myśli.

- A, no tak - potarłem dłonią kark - A ty? Nie pojechałeś do klubu?

- Nie - westchnął chowając dłonie do kieszeni dresów - Bryson jest w Palermo, zapewne przesiaduje tam.

Zaskoczony uniosłem na niego spojrzenie, a jakiś demon obudził się we mnie.

- Nie myśl nawet o tym - on już wiedział co chciałem zrobić.

Nie zważając na niego sięgnąłem tylko po kluczyki od samochodu, i wybiegłem z rezydencji.

- Nie rób głupot! Już niedługo będziesz miał, Jose! Zostaw tego śmiecia z daleka od siebie! - kiedy otworzyłem drzwi auta Cris krzyknął.

- Jose, a on to kompletnie dwie inne sprawy, Cris.

CIĄG DALSZY NASTĄPI....

KOCHANI TO JEST ROZDZIAŁ WSTĘPNY DO AKCJI KTÓRA DZIAĆ SIĘ BĘDZIE DALEJ <3

Jose. La mia speranza |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz