Rozdział Dziesiąty

2 0 0
                                    

Zajrzał przez framugę, mrugnął. Przetarł dokładnie oczy. Rzucił wzrokiem w stronę kamiennego popiersia Napoleona na komodzie. Przymrużył je, wciąż obserwuje teren. Pociągnął nosem. Wytarł go palcem. Zrobił krok do przodu, zaniepokoił się. Wyczuł, że coś jest nie tak. Pociągnął ponownie nosem, poczuł nieznajomy zapach, obcą, nieznaną mu woń. W cieniu wygodnego fotela ujrzał kontur postaci. Kontur młodego, gładko ogolonego mężczyzny o brązowych włosach i brązowych oczach. Ujrzał mnie, niegdyś młodego, uśmiechniętego mężczyznę o przyciętych zadbanych włosach. O ładnym zegarku na lewej dłoni, luźnie umieszczonego na nadgarstku. Założyłem nogę na nogę, rozsiadłem się jeszcze wygodniej. Poczułem się jak u siebie. Nie jestem nerwowy, lubię gadać z ludźmi a jak mnie nie wkurzają to nawet ich uwielbiam. Ludzie zawsze wkurzają, mniej czy więcej. Jednak jestem introwertykiem. Introwertykiem lubującym się w rozmowie z innymi ludźmi, nie tylko z rówieśnikami. Jeszcze bardziej od rozmowy, lubię uczyć rozmową. Uczyć ludzi poznawać otaczający nas świat, wyblakły świat.

Wychylił się, spojrzał uważnie. Zrobił krok do przodu, przekroczył próg pokoju. Ujrzałem w pełni jego sylwetkę oraz pomarszczone dłonie. – A kim ty do cholery jesteś człowieczku? Nie zapraszałem gości więc wypierdalać, bo wezwę korporacyjnych! — A po co wzywać korporacyjnych panie Zaharaiev? Przecież tu już jestem. Siedzę, czekam na pana a dupa wbija mi się w fotel więc niezmiernie się cieszę, że zaszczycił mnie pan tym spotkaniem i sprawnym powrotem do domu. Jestem doprawdy miło zaskoczony. – Powtarzam pytanie młodziku. Kim ty kurwa jesteś? Na twojej kurtce nie widzę blach. Przy pasie również nie nosisz kabury. Pod kurtką nie masz kamizelki kuloodpornej tylko czarną młodzieżową koszulkę. Podkreślę, że jest lekko spocona jakby pan operator się zlał na mój widok. — Nie mam blach. Jestem tu prywatnie, bo że tak powiem mam szacunek do współpracowników i nie lubię machać pistoletem przed czyjąś gębą. Nawet przed tak marną gębą jak pańska, Josephie. Nazywam się John a ty wjebałeś się w bagno pełne korporacyjnego rzadkiego gówna. Ja jestem korporacyjną wędką i haczykiem bez błyszczącej blachy. Ja tylko po cichu wyciągam korporacyjne rybki na ląd. Daje im radę i każe im spierdalać gdzie maki rosną, bo inni korporacyjni nie podstawiają wędki a harpun na wieloryby. – FBI to duża firma, ale nie na co dzień napada mnie źle wychowany, rozpuszczony bachor, który jest z piętnaście lat ode mnie młodszy i wchodzi na moją posesję. Swoimi butami hańbi ten dom, na który musiałem pracować latami po pas w korporacyjnym gównie... – machnął ręką – Wypierdalaj stąd albo ci pomogę. Za chwilę będzie tu moja żona i córka. — Nie prawda. Pańska żona pracuje w kawiarni do godziny czternastej. Pańska córka ma aktualnie ostatnie piętnaście minut biologii. Podróż tutaj zajmie jej, chociaż dziewiętnaście minut. Szkoła jest położona trzy kilometry od domu. Nie pokona tego dystansu szybciej, ma wolne tempo, nigdy się nie spieszy i jest spokojna. Do tego zawsze czeka dokładnie dwie minuty i trzydzieści siedem sekund na pasach. Przechodzi takim samym tempem, nie spieszy się. Może sobie pan policzyć sumę tych liczb. Będzie tu, chociaż za czterdzieści minut. No, chyba że zatrzyma się pod domem staruszki ulicę dalej. Czasem wnosi tej kobiecie zakupy i pomaga jej dotrzeć do domu. Staruszka jest inwalidą, jeździ na wózku i ma problemy z wjechaniem po czterech schodkach jak jej syn jest akurat w pracy. Zapewne wie pan, że ten człowiek pracuje na stacji benzynowej przy wschodnim wyjeździe z Nowego Jorku. Pańska córka ma za dobre serce by nie zatrzymać się i jej nie pomóc. Poświęcić dodatkowe sześćdziesiąt sekund by ujrzeć uśmiech drugiego człowieka. Nie uważa pan, że powinien pan przestać manipulować operatorem FBI? Ile mam jeszcze wymienić dowodów na to, że pracuje w korporacji Joseph? Kopenhaga, dziewięćdziesiąty dziewiąty, szósty marca, godzina czternasta. Operacja Poison, robił pan tam zdjęcia. Usiadł pan na górce, pański prawy but był rozwiązany a lewa skarpeta była założona na lewą stronę. FBI likwidowało kartel, który produkował zatrutą metę, nie była biała tylko wyraźnie błękitna. Pański aparat dobrze to uchwycił. Lecz czy dostrzegł pan jeden bardzo ważny szczegół na zdjęciu? Łuska proszę pana... łuska kalibru pięć pięć sześć. Pasuje do Amerykańskiego karabinu szturmowego, strzelcy używają go po dzisiejszy dzień. Co w tym niezwykłego? W raporcie wyraźnie zostało podkreślone, że podczas operacji nie doszło do wymiany ognia. Nie było żadnych wystrzałów. Użyto granatów błyskowo hukowych i udało się skuć przeciwników. Tymczasem na zdjęciu jest łuska... – Sugerujesz coś? — Zginął jeden Niemiecki operator z FBI czego nie ma w aktach. Jest jeszcze drugie zdjęcie. Ma pan tam proch strzelniczy na prawej dłoni... i dobrze wiem, że jest pan niewinny. Może i z tej pozycji oddano strzał, ale na blacie widać odcisk dwóch palców, musiał się pan oprzeć. Wkładał pan wtedy sznurówkę do buta, bo przeszkadzała. Odbicie palców się zgadza, ślepy to wie. – A więc czego chcesz? — Zdjęcia można z łatwością edytować, każdy to wie. Te oryginały były schowane w aktach, ale łatwo byłoby pana wrobić w zabójstwo. Wystarczy pomazać po aktach czarnym mazakiem i dopisać, że jedna osoba zginęła. Z blatu usunąć zanieczyszczenia i gotowe. Miał pan ten kaliber w ładownicy umieszczonej w kamizelce kuloodpornej. – Długo się uczyłeś tej gatki co? – wziął głęboki wdech i usiadł na komodę. – Każdy z korporacji dobrze wie, że jestem niewinny. Nie mam pojęcia kto tam zginął. Pamiętam tylko dźwięk podobny do strzału. W tym pomieszczeniu pękła rura i był wytrysk wody. Jeden z operatorów wepchnął w rurę dywan i ograniczył wytrysk. Dywan szybko stawał się mokry, wiedzieliśmy, że zaraz coś walnie i rozjebie całą ścianę. Dowódca wysłał oddział do piwnicy. Z pierwszego piętra było bardzo blisko. W mniej niż dwadzieścia sekund przekręcili zawór i odcięli wodę. Jakby to wybuchło, byłbym tam niepotrzebny. Miałem fotografować dowody, a nie bagna. Miałem obuwie sportowe, a nie kalosze. Jakby wywaliło rury to by musieli nurka wzywać, a nie fotografa... — Singapur dziewięćdziesiąty dziewiąty. Siódmy kwietnia, godzina dziewiąta czterdzieści trzy. Strzelanina w banku. Terroryści schowali kokainę w dużym skarbcu. Używając materiałów wybuchowych chcieli przedostać się do kanałów przez otwór w podłodze. Mieli plany budynku i architekta w drużynie, Rosjanina. To nie byle jaki architekt, zauważył wadę konstrukcyjną, podłoga w prawym rogu skarbca nie była pancerna cała tylko była z kamienia, na który nałożono cienką pancerną płytę. Z łatwością było można przepalić to w chwilę termitem. Na jednym pańskim zdjęciu nawet jest ten facet, wygląda za rogu. Miał takie charakterystyczne pirotechniczne okulary i bandaże oplecione przez dłonie aż po same ramiona. — Zginęło dwudziestu siedmiu cywilów i raptem trzech terrorystów. Pytanie, czy było warto... Czy było warto zaatakować terrorystów kosztem cywili... – To nie ode mnie zależało, ja tylko robiłem zdjęcia... — Przechwycony pirotechnik po kilku dniach zginął w niewiadomych okolicznościach! Miał poderżnięte gardło, wykrwawił się w swojej celi! Sam pan robił zdjęcie trupa. Każdy nóż zostawia inne ślady. Jego obrażenia przypominały raczej bardzo mocne uderzenie niczym maczetą w trzcinę lub kataną. Ale maczeta ani katana nie ma takich grubych ząbków. Zabójstwa dokonano nożem taktycznym, jest w wyposażeniu operatorów FBI jak i fotografów. Tak się składa, że tego dnia, tylko pan fotografował ze swoim wyposażeniem! – Przecież... — Tak... wiem. Jest pan niewinny. Po tamtej akcji wybierał się pan na urlop. Wyposażenie jest dostępne tylko w pracy. Po robocie każdy odkłada sprzęt do swojej skrytki. Przy wyjściu każdy jest przeszukiwany. Przypadkowo... dostałem się do pańskiej skrytki. Pin to rok urodzenia pańskiej żony. Sześćdziesiąty siódmy rok. Zbadałem wyposażenie, nóż nie był ani razu wyjmowany z kabury, ale ząbki się zgadzały. Nie wykryłem odcisków palców a co najlepsze, nóż był jeszcze pokryty cienką folią zabezpieczającą a żaden ząbek na ostrzu nie był zgięty ani tępy. Sprzęt był nieużywany. Ta kabura nawet nie była otwierana, w środku było trochę kurzu. Jakby nie zdjęcia to nie wiedziałby pan, że ten nóż jest czarno żółty a na ostrzu jest szary napis FBI. – Ząbkowane ostrze... potnie chleb, posieka cebulę. Przekroi gałąź niczym. Wbije się i rozerwie skórę. Badałem kiedyś taką sprawę z nożami. Czy wie pan, że ich produkcja została zakończona? Ten model nie opracowało FBI, tylko KGB w dziewięćdziesiątym roku. To nie jest amerykański bagnet, nie ma dziury w rękojeści jak ten opracowany przez FBI. Wasze zaś ostrze, przypomina raczej żyletkę niż ząbkowaną podręczną maczetę. Ale jednym się różni, rozcina, a nie rozrywa. Cięcia są dużo bardziej precyzyjne, nie rwą materiału. A teraz powiem ci amerykańcu czemu używacie ruskich noży. Rozrywają... masakrują, drą materiał niczym kawałek papieru. Używacie go by tuszować sprawy. Nieraz w aktach widziałem rzekomy atak niedźwiedzia, ale muszę przyznać, że nie widziałem niedźwiedzia z nożem w ręku. Znam te wasze tajne operacje oznaczone jako Top Secret. Po angielsku nazywacie to Black Ops. Czarny nie jest przypadkowy, mażecie takim markerem po aktach. Umiecie nawet wyciąć jakąś osobę z akcji. Nawet, wyciąć ją z życia publicznego. Zakładacie im teczki niczym KGB. Śledzicie ich... Niestety wiem, co się z niektórymi stało i uwierz mi, chciałbym o tym zapomnieć. Ale nie mogę, bo te amerykańskie gówno prześladuje mnie nie tylko na jawie, ale i w koszmarach. Widzę zmasakrowane ciała... Budzę się zlany zimnym potem. Dręczą mnie dreszcze gdy słyszę telefon, wiem wtedy, że dzwoni jakiś przełożony z FBI i chce koniecznie bym podskoczył w dane miejsce, bo inaczej specjalnie po mnie przyjadą. Ta praca to dużo więcej niż ryzyko. Zapewniają mi normalny poziom życia, pieniądze, czas wolny. Trzymają się z dala od córki i żony. Od rodziny, którą tak kocham. Chodzę do pracy z myślą, że moja rodzina jest bezpieczna. Oni nie zdają sobie sprawy z tego, jaką mam niebezpieczną robotę. Wiedzą tylko, że pracuję dla Amerykanów i robię dla nich zdjęcia. Nie wiedzą, co czasem muszę fotografować i dlaczego czasem wyjeżdżam na drugi koniec świata, bo Amerykanin zabił Turka doniczką po paproci... — Nie jestem w stanie sobie wyobrazić co pan mógł przeżyć, co pan wtedy czuł. Gdy czytałem dokumenty, na sam widok zdjęć poczułem dreszcze, niepokój, choć, że też różne rzeczy widziałem. Musi pan zniknąć, wyjechać. Zmienić tożsamość. Zapaść się pod ziemię... – Mam rosyjski akcent John. Nie słyszysz? Nie zmienię tego. — To prawda, niektórych cech nie da się zmienić, ale można je tuszować. Na tym polega dobre aktorstwo, jeśli udajesz kogoś kim tak naprawdę nie jesteś, jesteś dobrym aktorem, wręcz wzorowym. Akcentu nie da się zmienić, ale jest kilka krajów słowiańskich na mapie. Ten akcent przypomina mi Litewski bądź Ukraiński. Zwykły Amerykanin, nawet taki z FBI, nie odróżni tych akcentów. Dla nas są lustrzane. Wiem, że zna pan pewnego człowieka, wspólnego znajomego, który sprzedaje zegarki, trzy lokale w prawo od pracy pańskiej żony. Niech pan go pozdrowi, jak wy to mówicie, od „Amerykańca"... A teraz, niech pan wybaczy, ale muszę się zbierać. Amerykaniec ma dużo do roboty, ale ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz a dokładniej nazwisko. Kto pana wezwał na ostatnią akcję? – Ander... Anderson. Porucznik Anderson.

– Co tak długo John? Dlaczego jesteś tak zmęczony? Stoję tu już trzydzieści osiem minut... — Po prostu jedź już, proszę. Mam dosyć... – Kawa z mlekiem? — Melisa Danielu, melisa. Chce podwójną i bez żadnego mleka ani cukru. – Pamiętasz datę? — Tak, pamiętam. Tego akurat nie zapomnę. Nawet po tej zielonej uspokajającej roślince. Wiedziałeś, że jest gatunek, który ma posmak cytrynowy? Czaisz, że mam to w ogródku?

Zero - PoczątekWhere stories live. Discover now