Iᵏʳʸᵖᵗᵒᶻᵒᵒˡᵒᶻᵏᵃ {P}

55 3 3
                                    

     Wiatr tego dnia tnie chłodem, a unosząca się nad taflą wody gęsta, mleczna mgła bynajmniej go nie spowalnia. Wilgotne powietrze osadza się na moich nadgarstkach i rzęsach. Poprawiam wełniany szalik i naciągam czapkę na odmarznięte uszy. Przy włączonym radiu, w którym grają nieco zacinający się Flanagan and Allen , kołyszę się w przód i w tył, wyczekując. Wsłuchuję się w dźwięk drobnego deszczu, którego rześki, przepełniony wspomnieniami zapach wypełnia moje nozdrza, i czekam, aż ten monotonny dźwięk i melodia Run, rabbit, run zostaną zakłócone.

     Mija chwila, gdy potężna fala po środku jeziora wzbiera się i rozwala na brzegu, zbryzgując moją twarz lodowatymi kropelkami wody. Spod tafli z mozołem wynurza się kilkunastometrowe monstrum z kilkoma rzędami zębów, długim jęzorem i chropowatymi łuskami. Wycieram zarumienione policzki rękawem i z podekscytowaniem zaciskam palce na podłokietnikach krzesła, pochylając się do przodu. Zwierzę zaczyna szukać pożywienia na lądzie. Łypie kilkoma parami czarnych oczu po brzegu, aż napotyka wzrokiem drobną sarnę, rzującą spokojnie kępki trawy. Składam parasolkę i razem z radiem oraz krzesełkiem dziadka wrzucam ją do głębokiego plecaka. Sięgając do szyi, u której dynda zawieszony aparat analogowy, zakradam się za pobliskie drzewo. Wychylam się i robię serię zdjęć, w których obrazuję chwile od machnięcia jęzorem, przez rozgryzaną sarnę i upadającą część truchła, po moment, w którym istota zanurza się z powrotem w wodzie.

     Zadowolona przestaję wychylać się zza czarnego korzenia i spoglądam na aparat, nie czując już żadnego zagrożenia. Nadal patrząc w ekran zmierzam w stronę ścieżki, którą tu przyszłam. Nadeptuję na kość sarny.

     "Już po mnie" wyszeptuję, gdy słyszę za sobą ryk potwora. Bez wahania wciskam analog do pojemnej kieszeni zielonego płaszcza i rzucam się do szaleńczego biegu. Potykając się i chichocząc z niedorzeczności sytuacji docieram do porzuconego przy żwirowej drodze roweru. Wsiadam na mokre siodełko, zakładam kolorowy kask w psychodeliczne kształty i z obijającym się o uda plecakiem, zawieszonym na kierownicy, jadę do domu, próbując przy tym uspokoić oddech i zsynchronizować go z chrzęstem żwiru pod oponami. Po drodze od czasu do czasu zwalniam, by nabrać do płuc powietrza, ale szybko wracam do prędkiej jazdy, gdy słyszę trzaskanie gałęzi. Wysokie sosny powoli się zarzedzają, deszcz ustaje, a na niebie gości chylące się już na zachód słońce. Dobrze, wręcz świetnie. Wiem przynajmniej, w którą stronę jechać. Muszę w końcu nabyć nowy kompas, dziadek zmyłby mi głowę za takie poruszanie się po omacku po lesie.

     Gdzieś z głębi ciemnego boru dobiega mnie rozchodzący się echem okropny ryk. Inny od skowytu, który wydał potwór z jeziora, ten był głębszy i bardziej gardłowy. Chyba będzie lepiej, jeśli jednak się pospieszę. 

【𝔡𝔢𝔩𝔦𝔯𝔦𝔲𝔪】 ᵒⁿᵉ ˢʰᵒᵗˢ ᴾᴸWhere stories live. Discover now