IVᵖᵒˡᵉ ᶜʸᵏᵃᵈ {G}

9 1 4
                                    

     Późno wrześniowy wiatr hulał w koronach drzew, zrywając słabnące z każdym dniem liście. Po opustoszałej ulicy potoczyła się przemoknięta gazeta, rozwalając się ostatecznie na ścianie otwartego śmietnika, z którego dochodziło wściekłe warczenie okolicznych wygłodniałych szopów. Sceneria przedmieść Filadelfii miała dziś iście kryminalny klimat. Gdy niebo po raz drugi tego dnia zaszło grafitowymi chmurami, wiedziałem, że nie zdążę dotrzeć do domu przed deszczem. Nie spieszyło mi się jednak, a o opóźnianiu powrotu ze szkoły przypominał mi ciężar papieru z nabazgranym czerwonym "F", ukrytego między kartkami zeszytu.

     Zaciskając palce na paskach plecaka, pochyliłem głowę z zaciągniętym kapturem i skręciłem w boczną alejkę. Jej wygląd nie przyciągał ciepłem i gościnnością, lecz w ten sposób mogłem zarówno nadrobić drogi, jak i schować się przed deszczem. Szedłem przy samej ścianie kamienicy, trąc o zimne cegły ramieniem i kryjąc się pod drobnymi balkonami. Krople deszczu bębniły o plastikowe wieka kontenerów ze śmieciami i o dachy zaparkowanych po drugiej stronie uliczki samochodów. Nie zanosiło się na koniec ulewy.

     Schody pożarowe za mną skrzypnęły przeciągle. Niespodziewane przerwanie ciszy przyprawiło mnie o nagły dreszcz na plecach. Obróciłem się i uniosłem głowę, kryjąc oczy przed spadającymi z załamanego nieboskłonu kroplami. Stalowa konstrukcja schodów chwiała się nieznacznie, stukając o ścianę budynku. Chłodny wiatr nadal szalał w górze, musiał więc poruszać schodami. Pokręciłem głową i odwróciłem się, by wznowić marsz. Krzyk ugrzązł mi w gardle a z twarzy odpłynęła krew. Przede mną stała wysoka postać w czarnym kapeluszu. Poły jej płaszcza falowały na wietrze, odsłaniając cudaczną, czerwoną kamizelkę ze złotymi spinkami. Brązowe włosy okalały twarz zakrytą białą maską, na której widniała uśmiechnięta buzia. Kosmyki były zupełnie suche.

     Nie wiedząc co czynić, spuściłem wzrok i szybko ruszyłem przed siebie, nie oglądając się na dziwnego osobnika.

     Ten jednak nie zamierzał tak łatwo mnie puścić. Wystawił przed siebie rękę z czarną laską. Poczułem, jak po moim kręgosłupie toczy się strużka potu.

     Wykręcił nadgarstek i jakby z rękawa wyciągnął czerwoną kopertę ze złotymi zdobieniami. Przytrzymał ją między palcami, okrytymi czarną skórzaną rękawiczką. Zaciskając w gotowości dłonie w pięści, obserwowałem, jak powoli kiwa głową na kawałek papieru. Zmarszczyłem brwi.

     - Przesuń się, dziwaku - fuknąłem, odpychając tego kogoś, zaciągnąłem kaptur mocniej na głowę i już nie zatrzymując się więcej, wyruszyłem do domu, gdzie powinienem być już pół godziny temu. Wystarczające konsekwencje poniosę za oblaną kartkówkę z chemii, nie musiałem jeszcze zrzucać na siebie kary za spóźnienie na kolację.

     Z frustracją na samego siebie, że dałem się wyprowadzić z równowagi jakiemuś performanserowi ulicznemu, włożyłem skostniałe ręce do kieszeni przemokniętej bluzy. Chłodnymi palcami ze zdziwieniem wybadałem obiekt, którego wcześniej tam nie było. Powoli wysunąłem dłoń z palcami zaciśniętymi na szkarłatnej kopercie. Ściągnąłem brwi, wyraźnie skonsternowany, gdy złote litery z moim nazwiskiem błysnęły zawadiacko w świetle latarni. Obejrzałem się za siebie, błądząc wzrokiem po alejce. Postać w kapeluszu zniknęła.

***

     Żółte światło, sączące się ze szpary pod drzwiami zdawało się rażącym reflektorem, a odgłosy płynące z włączonego w salonie telewizora hałasem wydawanym przez turbiny samolotu, nie pozwalając mi zasnąć. Nawet przewracanie się z boku na bok, otwieranie i zamykanie okna oraz odkrywanie się i przykrywanie kołdrą nie pomagało. W końcu usiadłem na łóżku, dotykając pulsującej od migreny głowy. Spojrzałem na zegarek, leżący na komodzie. Czerwone cyferki wskazywały drugą w nocy.

【𝔡𝔢𝔩𝔦𝔯𝔦𝔲𝔪】 ᵒⁿᵉ ˢʰᵒᵗˢ ᴾᴸWhere stories live. Discover now