VIᵍᵈʸ ᵈʳᶻᵉʷᵃ ᵖʳᶻᵉˢᵗᵃʲᵃ ˢᶻᵘᵐⁱᵉᶜ {G}

13 1 0
                                    

     Mokry żwir chrzęścił pod ciężkimi traperami mężczyzny idącego wzdłuż szlaku i niósł się echem ponad ciemnymi koronami jodeł. Gdzieś w oddali szumiał nie całkiem jeszcze zmarznięty strumyk, mącąc ciszę boru przy wtórze uporczywie szczebiocących ptaków i mniej zidentyfikowanych gatunków. W górze po lewej wystrzeliwały skały o chłodnej barwie, których ponad drzewami szczyty wyraźnie było widać na tle białego sklepienia. Kilkaset kilometrów dalej musiała stać obrośnięta drzewiskiem ściana Mount Mitchell, od wieków dumnie dzierżąca tytuł najwyższego szczytu Karoliny Północnej. Tę część pasma o wiele częściej odwiedzali turyści. Ten fragment, stojący pod pieczą Chrisa Marshalla, obejmował malutki sektor w Wirginii. Choć malutki, już sam szum drzew przy drobnym porywie wiatru zdradzał historie żyć tych, którzy tu je zakończyli. Ciemny, spowity bezśnieżną zimą bór szeptał straszne tajemnice wprost do uszu tych nielicznych, którzy go odwiedzali. Jeszcze rzadziej go porzucali.

     Marshall poprawił chwyt na trzonku drobnej siekierki i oparł ją tępym końcem na plecach. Odetchnął głęboko, wypierając zmęczenie. Od jakiegoś czasu zaczął zauważać pierwsze oznaki starości. W jego niegdyś ciemną brodę wplątały się zagubione, srebrne pasemka, a wielkie, mocne dłonie coraz częściej drżały przy większym wysiłku. I umysł zaczął mu płatać figle, choć to z kolei zrzucał na samotność wśród gór i niesławę, jaką pasmo Appalachów nosiło na swych mrocznych barkach. Mężczyzna sięgnął do kieszeni spodni i wyjął kompas. Dla pewności sprawdził kierunek, choć już tyle razy przecinał tę ścieżkę, że znał ją niemal na pamięć. Spojrzał również na zegarek-pora obiadowa, której starał się nigdy nie przeaczać, zbliżała się coraz szybciej. Schował oba świecidełka, nadgryzione zębem czasu w postaci zarysowań i rdzy, i podrapał idącego wiernie obok brązowego leonbergera za uchem.

     - Choć, kojocie, idziemy - rozkazał, gdy pies nagle zatrzymał się i zastrzygłwszy uszami utkwił spojrzenie czarnych ślepi w malachitowej ścianie drzew.

     Wzrok mężczyzny mimowolnie powędrował w tym samym kierunku. Pomyślał, że to nonsens, już tyle razy uwagę jego psa, wieloletniego towarzysza skradła jakaś niepozorna ruda wiewiórka lub łoś w oddali, mimo to coś kazało mu spojrzeć. Nie zobaczył nic, prócz ciemnej i dziwnie milczącej zieleni. Las nigdy nie milczał. Choć podświadomie się tego spodziewał, nogi ugięły mu się w kolanach, gdy ciszę lasu przeciął wyraźny, gardłowy ryk, załamujący się w ostatniej sekundzie. Jego podźwięk utorował sobie drogę między drzewami i zatrzepotał liśćmi. Jeszcze kilka następnych sekund echo niosło się pomiędzy koronami drzew, zmuszając zwykle dzielnego i bojowego psa do zaskomlenia i cofnięcia się pod same nogi właściciela. Zwierzę podniosło oczy ku panu. Ten otrząsnąwszy się położył dłoń na łebku psa i go pogładził. Poprawił chwyt siekiery, teraz trzymając jej ostrze blisko piersi, i ruszył do przodu, gwizdaniem zachęcając zwierzę do tego samego.

***

     Zbudziło go poruszenie. Skołowany podniósł się ze skotłowanego łóżka i postawił bose stopy na ziemi. Po jego plecach przeszedł dreszcz, gdy z nieszczelnych ram okien dopadł go lodowaty świst wiatru. Dochodząc do siebie, powoli podniósł się na równe nogi i spojrzał w kierunku drewnianego stolika obok drzwi. Leżące na nim radio podrygiwało, skrzecząc niewyraźnie jego imię damskim głosem. Mężczyzna potarł twarz i posunął nogami do stolika. Sięgnął po krótkofalówkę.

     - Marshall, odbiór - sapnął, siadając na rozklekotanym, niedopasowanym do jego wzrostu krzesełku.

     - Nareszcie. Obudziłam cię? - Po drugiej stronie zwykłym dla siebie barwnym głosem pobrzmiała Eleonore, strażniczka sąsiedniego sektora. Widział oczami wyobraźni, jak z uniesionymi brwiami i pochyloną brodą kręci głową. - No niestety, cały oddział na nogach. Mamy alarm, ze schroniska w Monterey koło jedenastej wyszedł dzieciak. Zwie się Alan Collins, jedenastolatek, blondyn, nic ze sobą nie zabrał. Opiekunka wycieczki godzinę temu zgłosiła zaginięcie.

     - Już zaginiony?

     - Chodzi o dziecko, Chris. Wiesz jak jest. - Ze słuchawki dobiegło go przeciągłe westchnienie. -Gdy go znajdą, niech się cieszy, że nie jestem jego matką. W każdym razie - usłyszał szmer, jakby wyprostowała się na krześle - jak coś zauważysz, dawaj znać. Mogę mieć zajętą linię, bo to moje tereny i wszyscy wydzwaniają, wtedy dzwoń do centrali.

     - Wiem, Elly, to nie pierwsze moje zaginięcie dziecka.

     - No tak. Tylko mówię. Spokojnej nocy, weteranie. - Zaśmiała się.

     Strażnik pokręcił głową i ze stęknięciem wstał z krzesła.

     - Nawzajem. Bez odbioru - rzucił do słuchawki i odłożył radyjko na stolik.

     Przeszedł krótki odcinek do szerokiego okna, po drodze zerkając na kulącego się, skomlącego pod łóżkiem leonbergera. Pies szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w swojego właściciela.

     Mężczyzna położył dłonie na parapecie i utkwił oczy w czerni. Niebo było czyste, gwiazdy rzucały ledwy srebrny blask na gołe ścieżki. Nie czekał długo, a nogi ugięły mu się pod jego ciężarem, gdy swoje przyjście nie poprzedziło rykiem. Korony drzew ugięły się pod podmuchem wiatru na dwie strony i ścieżka pod wieżą obserwacyjną rozmyła się w kurzu. To szło, a jego stąpnięcia były głośniejsze od huku spadającej skały. Oddech z lśniących nozdrzy rozdmuchiwał ściółkę na dróżce. Ogromne, czarne poroże muskało najwyższe partie drzew, otrzepując je z igieł. Miało wysokość wieży i gdyby tylko Marshall poruszył się o cal, z łatwością mogłoby pozbawić go żeber. Gdy pies pod łóżkiem ponownie zapiszczał, cofając się głębiej pod posłanie, stworzenie obróciło włochaty łeb w stronę ciemnych okien wieży. Zamrugało małymi, jasnymi punkcikami, stanowiącymi oczy, świdrując swoje odbicie w szybach. Ostrożnie obróciło się w kierunku swojego pochodu, rogiem trącając trzymetrową sosnę po drugiej stronie ścieżki. Drzewo złamało się w połowie pnia i z abstrakcyjnie cichym, stłumionym pacnięciem padło na ziemię. Istota pochyliła łeb i z kosza, tworzącego się z zawiniętych do środka rogów wypadło drobne ciałko jasnowłosego człowieczka, nieposiadające nóg. Dolną część musiało porzucić w dolinie, gdzie zajmą się nią drapieżniki. Kucając na tylnych kopytach pochyliło się i zdecydowanym ruchem nabiło korpus dziecka na róg. Marshall zacisnął usta w cienką linię, napinając mięśnie ramion. Stworzenie wyprostowało się i uniosło ociekającą posoką brodę w tył, zamykając koszyczek. Ze starannie zabezpieczoną zdobyczą ruszyło dalej w swoją wędrówkę.

     Gdy Marshall upewnił się, że istota zniknęła ze ścieżki i zanurzyła się w czarnej jak noc części lasu, drgnął ze swojego miejsca przy oknie i wrócił do stolika, gdzie zapałką zatlił knot lampy naftowej. Leonberger z podkulonym ogonem i nastroszoną na karku sierścią przyczołgał się do nogi pana. Oparł łebek na jego stopie. Marshall sięgnął do szuflady i wyjął z niej długopis i notatnik. Otworzył go na czystej stronie, towarzyszącej tej sprzed trzech miesięcy. Drżącą ręką zapisał dzisiejszą datę.

"Pierwszy grudnia 1992 roku,

Alan Collins. Zostały jeszcze trzy."

     Zamknął czarny zeszyt i oparł głowę o zimną ścianę. Przymknął oczy, czując przy nodze wiernego towarzysza. Zdawał sobie sprawę, że powinien temu przeszkodzić, lecz nie wiedział jak. Podświadomie czuł, że nie będzie zadowolone, gdy ktoś mu przerwie. Jednak z drugiej strony po jego plecach spływał zimny pot za każdym razem, kiedy zachodził w głowę co się wydarzy, gdy to ukończy swe dzieło.

【𝔡𝔢𝔩𝔦𝔯𝔦𝔲𝔪】 ᵒⁿᵉ ˢʰᵒᵗˢ ᴾᴸWhere stories live. Discover now