Epilog

1.2K 26 6
                                    

Niebo było dziś wyjątkowo pogodne. Lekki wiatr rozwiewał liście znajdujące się na wąskich cmentarnych alejkach. Powietrze było rześkie, ale nie chłodne. W tle słychać było kroki oraz przyciszone, ze względu na okoliczności, rozmowy. Wspomnienia, wspólnie spędzone chwile oraz domysły przeważały tematycznie inne, być może ważniejsze sprawy. Ale czy dla tych ludzi było teraz coś istotniejszego? Być może. Strata zawsze jest bolesna, ale czy choroba cioci, czy problemy w szkole młodszych pociech osób zgromadzonych nie były równie absorbujące? Przecież śmierć jednostki w wielomiliardowej społeczności nie była czymś nowym. Na świecie codziennie ktoś umierał. Starzy, młodzi, chorzy i ci ginący w tragicznych okolicznościach. Każdy trafiał do tej samej ziemi. Stawał się jej częścią. Gnił w drewnianym pudle, pochłonięty przez czeluście niewiadomych następujących po zgonie okoliczności. Dla jednych, po odejściu, sądzeni byli oni przez nieokreślone bliżej bóstwo, dla drugich, stawali się częścią gleby, po której stąpali za życia, a dla jeszcze innych, po wszystkim następowała nicość. Pustka. Cisza. Ciężko powiedzieć, która z tych grup przeważała. Nie potrafiłam wywnioskować tego z rozmów toczących się wokół. Wiedziałam jedno. Trafił do dobrego miejsca. Takiego, na jakie zasługiwał. Oni też to wiedzieli bez względu na to, w co wierzyli. Całe zamieszanie z pogrzebem przysłoniło mi realny obraz sytuacji. Nie myślałam o tym, co wydarzy się jutro, pojutrze, za miesiąc. Nie chciałam teraz tego analizować. Nie, kiedy uważne i żałujące spojrzenia badały moją twarz. Oni wszyscy wiedzieli. Oni oceniali. Oni nie chcieli wybaczyć.

- Panno Sadie? - głos pastora szybko wyrwał mnie z zamyślenia - możemy zaczynać?

Tego bałam się najbardziej. Wiedziałam co chce powiedzieć, ale ten moment miał mi uświadomić, że to naprawdę się stało. Że osoba, którą kochałam najbardziej na świecie odeszła. I już nigdy nie wróci. A stało się tak przeze mnie. Gdybym wtedy się tak nagle nie wybudziła, Nate nie musiałby jechać do szpitala. Gdyby wtedy nie postanowił do mnie przyjechać, czerwona ciężarówka, z zaspałam kierowcą nie wjechałaby w niego, nie pozostawiając po nim śladu.

Ale obudziłam się, a on chciał być wtedy ze mną.

Delikatnie, drżącymi dłońmi zaczęłam rozkładać kartkę, na której znajdowała się przemowa. Przemowa dla niego. Dla mojego zagubionego, martwego chłopca.

- Witam wszystkich - zaczęłam powoli - w imieniu swoim oraz rodziny Nathaniela chciałabym bardzo podziękować Państwu za przybycie na dzisiejszą uroczystość. Ja... - łzy napływające mi do oczu zamazywały spojrzenie utkwione w papierze. Wypuściłam ją z dłoni, biorąc oddech. - chciałabym opowiedzieć Państwu kim był ten cudowny chłopak.

Ręce mi drżały, a głos łamał. Wiedziałam co to znaczyło. Szloch był blisko. Ale nie mogłam się teraz poddać. Nie, kiedy miałam w końcu coś dla niego zrobić. Tylko dla niego. Nie jego zapłakanej mamy, stojącej najbliżej podestu, nie ojca, który spóźniony wszedł między grupkę starszych ciotek, nie kogokolwiek kto tego dnia zebrał się tu, by go pożegnać. Robiłam to dla Nate'a. Dla miłości mojego życia.

A jednak. Tej miłości już nie było.

***
Bo miłości po prostu nie ma.

Powietrze to nie tylko tlen [W trakcie korekty]Where stories live. Discover now