11. Upragniona śmierć.

8.1K 349 181
                                    

– Z czego się śmiejesz? – zapytał, w całkowicie poważnym tonie.

– Nie mogę już zaśmiać się z twojej przegranej? – odpowiedziałam pytaniem, wydymając usta w udawanym smutku.

– Przegranej? – powtórzył ironicznie. Nóż, który przykładałam mu do gardła był niebezpiecznie zachęcający do złych, bardzo złych rzeczy.

Mimo ostrego narzędzia tuż obok swojej skóry, przeturłał się po wilgotnej od Bóg wie czego chodniku, sprawiając, że to ja ugrzęzłam pod nim. Ale nóż pozostał na swoim miejscu.

– Ty pierdolony słoniu – wierzgałam się, bo mężczyzna zbyt mocno naciskał swoim ciężarem ciała na moje, przez co miałam trudności z oddychaniem. – Użyję noża.

Jedyną odpowiedzią z jego strony było prychnięcie. Zwykłe prychnięcie. Przybliżył twarz, przez co jego oddech odbijał się od moich ust. Przez jego kominiarkę mogłam zobaczyć jego zęby, i usta. A co do zębów, były w chuj białe oraz proste.

– Użyj. – wyszeptał, przez co straciłam główny wątek tej rozmowy. Wybicie z rytmu nie należało do moich częstych wybryków, więc teraz poczułam podwójne zorientowanie. – Użyj go, maleńka. – ponaglał.

Jego próby namówienia mnie na czyn, który może mnie kosztować o wiele więcej niż jest wart, były nieskuteczne. Może byłam wybuchowa, dość agresywna, i mściwa, ale nie głupia. Gdybym przynajmniej przecięła mu skórę, otworzyłabym puszkę pandory wypełnioną pustymi rebeliantami.

– Zejdź ze mnie – powiedziałam zamiast kolejnej docinki.

– Jeżeli powiesz, że wygrałem.

– Nie chcę rozwiązywać tego brutalnie – odparłam. – Dlatego zejdź, i daj mi święty spokój.

– Święty spokój? Grafficiarko, zaznasz go wtedy, kiedy przestaniesz bazgrać swoje pierdoły – odpowiedział, nie ruszając się o ani jeden, jebany centymetr.

– Sam tego chciałeś – westchnęłam głęboko.

– O czym ty...

Nie dokończył, bo moje kolano obiło się o jego miejsce intymne, z bardzo dużą siłą. Moje szczęście polegało na tym, że znalazłam fartem trochę miejsca, by się tym kolanem zamachnąć. Nabrał powietrza do płuc, od razu łapiąc się za obolałe miejsce. Złapałam okazję w ręce, i wydostałam się spod ciężkiego, dość niemiłego dzisiejszej nocy mężczyzny.

Następnego dnia wyszłam spod prysznica, którego postanowiłam zażyć już o siódmej rano. Wysuszyłam włosy starą jak świat suszarką, nie tylko układającą moje włosy, ale też nagrzewającą łazienkę do czterdziestu stopni Celsjusza. Ze spadającym kamieniem z serca odłożyłam ją po długiej, i ciężkiej przygodzie trwającej trzydzieści minut.

Spojrzałam w lustro, chociaż tak bardzo nienawidziłam tego robić. Oprócz malowania się, mycia twarzy, lub układania włosów starałam się nie zerkać na swoją twarz w lustrzanych odbiciach. Nie żebym była odwrotnym narcyzem. Po prostu kiedy patrzyłam sobie w oczy, bez żadnego powodu, znajdowałam tam wszystkie rzeczy, które spaliłam razem ze wszystkimi mostami. W pewnych momentach się sobą brzydziłam. Nienawidziłam tego, że nie dano mi być zwyczajnym człowiekiem, tylko zmuszonym na przetrwanie robotem.

Otworzyłam szafkę z lekami, która wisiała tuż obok oświetlonego lustra. Wyjęłam z niej małą buteleczkę podpisaną fałszywą nazwą leku, razem z moim fałszywym nazwiskiem. Na moją dłoń wskoczyła pojedyncza, lecz duża tabletka w kolorze dojrzałych słoneczników. Połknęłam ją pod strumieniem wody z kranu.

I uśmiechnęłam się do lustra. Bo tylko to mi zostało, oprócz obitego nosa, który tej nocy obficie krwawił po starciu z betonem. Na samą myśl przeszły mnie ciarki, więc zakryłam siniaka chorą ilością mocno kryjącego korektora. Przy nakładaniu różu w płynie, przez drzwi przeszły trzy uderzenia.

Let Me FollowOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz