37

2.3K 135 17
                                    


Czułam się, jak otulona kokonem bezpieczeństwa. Robin siedział po mojej lewej stronie, po drugiej Harry z Magdaleną, naprzeciwko zaś Rockar i Monika. Mama Robina zdawała się błyszczeć w towarzystwie, gawędziła z Hanną oraz dalej siedzącymi wilkołakami i co jakiś czas zaczepiała męża, który specjalnie przestawał skanować otoczenie uważnym spojrzeniem, by z nagle łagodnymi oczami jej odpowiedzieć. Owszem, były to króciutkie zdania, ale nie półsłówka, którymi częstował resztę! Po za tym jego twarz naprawdę się wygładzała, gdy patrzył na żonę. Obserwowanie tego, odrobinę relaksowało mnie w tej stresującej sytuacji. 

- Przestań maltretować tą biedną serwetkę - rzucił w moją stronę Robin. - Wszystko przecież jest w porządku. 

Niby tak. Dyżurni przygotowali jedzenie na stołach, my tylko musieliśmy nałożyć po kawałku mięsa każdemu wilkołakowi, co wbrew moim obawom minęło szybko i bez większych problemów. Robin powitał wszystkich swoim niskim głosem, a później zagadując beztrosko, zabrał się do roboty. Przyciągał uwagę. Wiedział o różnych drobiazgach każdego z wilków, pytał, jak się czują, czy mają wystarczająco jedzenia w domu, wspominał nawet o futbolu! Ani ja, nakładająca jedzenie, ani kobiety, którym to jedzenie nakładałam, nie potrafiłyśmy oderwać od niego wzroku. 

Kiedy on tak się zbliżył do tych ludzi? Po pożarze? Już tej tragicznej nocy zauważyłam, że czuł się o wiele swobodniej w watasze, nie wiedziałam jednak, że zdążył każdego poznać. 

Rzeczywiście było niby w porządku - dzięki niemu. Robił wszystko, by wprowadzić swobodną atmosferę, przy której wszyscy się rozluźniali... A jednak ja nie mogłam się uspokoić. Czułam jakiś wewnętrzny niepokój, jakby zaraz miał pierdyknąć w nas meteor. 

- Księżyc już zaczyna działać - odpowiedziałam mu, wskazując na zapadający za oknem mrok. - Niedługo będziemy musieli się przemienić. 

Księżyc rzeczywiście wołał, czuł to chyba każdy wilkołak w sali. Wszyscy spoglądali na zaśnieżone podwórze i pewnie już korciło ich, by wskoczyć w ciepłe futerka. Za niecałą godzinę księżyc miał jasno zabłysnąć na niebie i nikt normalny nie mógł się przeciwstawić związanemu z tym przymusowi przemiany. 

Już niedługo miałam pokazać się przed wszystkimi w mojej potwornej formie. 

- Gwen - Robin chwycił mnie za rękę, w której rzeczywiście miętosiłam serwetkę i spojrzał mi w oczy. - Uwielbiam cię w każdej formie, tylko o tym pamiętaj. 

Cholernik, wiedział jak rozplątywać supły - te w moim sercu, oczywiście. 

Uśmiechnęłam się mimowolnie i wróciłam do jedzenia. Wciąż miałam nadzieję, że jakimś cudem uda mi się całkowita przemiana, ale Robin miał rację. Co z tego, jeśli mój wygląd by przeszkadzał komuś ze stada? Nigdy nie obchodziła mnie opinia watahy, a osoba, na której zdaniu zaczęło mi zależeć, wciąż powtarzała, że mnie akceptuje. Wspólne polowanie i tak miało trwać do pierwszej zdobyczy, później każdy się rozbiegał i samowolnie szalał po terenie watahy. Mogliśmy wrócić z Robinem do domu albo pobiec tak daleko, żeby rozbolały nas łapy. Cokolwiek miało się wydarzyć, nie stracę Robina. 

- Byłam dzisiaj na spacerze - zaczęła Hanna, pochylając nad stołem. W pierwszej chwili nie zorientowałam się, że mówi do mnie, powiadomiło mnie dopiero jej przeszywające spojrzenie, które elektryzowało. Brrr. - Widziałam twój domek. Bardzo mi przykro, że się spalił. 

- A mi nie jest przykro - mruknął Robin, popijając wino. 

Kopnęłam go pod stołem. 

- To niewielka chatka, odbudowanie jej nie powinno zająć dużo czasu - stwierdziłam, piorunując chłopaka wzrokiem.

MateWhere stories live. Discover now