(IV)

132 33 13
                                    

Rozdział 3

Wystarczyła wizyta u fryzjera oraz krótki wypad do sklepu. Zdumiało mnie, jaką miałam dobrą figurę, bo faktycznie wszystko, co przymierzyłam, doskonale na mnie leżało. Z makijażem nie zaszalałam, w tych tematach nie miałam dużego doświadczenia. Obawiałam się trochę srebrzystych szpilek, ale pomyślałam, że zacisnę zęby i wytrzymam ten jeden wieczór, choćbym następnego dnia miała chodzić boso, ze stopami oblepionymi plastrami. Dylemat pojawił się dopiero przy biżuterii. Miałam tylko taką po mamie, schowaną w osobistym sejfie umieszczonym w szafie mojej sypialni. Przejrzałam zawartość wszystkich pudełeczek i nagle dotarło do mnie, że spieniężenie tego, dałoby całkiem pokaźną sumkę. Jeśli naprawdę potrafię przewidzieć przyszłość albo cofnęłam się w czasie, to moja mama umrze za dwa miesiące. Pieniędzy z biżuterii starczyłoby na cały rok jej leczenia.

Zadumałam się. Mój ojciec uwielbiał inwestować zyski w nieruchomości. Kupował najpierw na siebie, potem na żonę i na córkę, później na kochankę. Dzięki temu byłam właścicielką dwóch mieszkań, kilku hektarów ziemi oraz dwunastu działek w najlepszej dzielnicy miasta.

Przecież ja miałam pieniądze! Miałam je od samego początku, więc dlaczego do cholery dałam się tak zastraszyć? Moja matka na dodatek posiadała kamienicę w centrum, domek w górach i działkę nad samym morzem. Obie miałyśmy pieniądze! Nie musiałam się na nic godzić, wystarczy, że coś bym sprzedała, było tego tyle, że wystarczyłoby na pokrycie kosztów leczenia przez pięćset lat...

Owszem, wszystko kupował ojciec, zresztą on też tym zarządzał. Wyjęłam z sejfu stertę teczek z papierami własności. Nie wiem dlaczego, ale przeglądając je po kolei, zaczęłam się śmiać.

Kretynka, to za mało powiedziane. Życiowa niedojda, idiotka, debilka, wyrzucałam sobie w duchu. Przez te osiem lat powinnam zmądrzeć, tymczasem dopiero własna śmierć uświadomiła mi, jaka byłam głupia. Słowa „własna śmierć" też mnie rozbawiły.

Zamknęłam w końcu sejf, zabierając stamtąd bransoletkę z diamencików. Była delikatna i z pewnością będzie pasować do sukienki. Ubrałam się, poprawiłam włosy, a przed wyjściem zrobiłam jeszcze jedną rzecz.

Zdjęłam obrączkę ślubną i położyłam ją na biurku w gabinecie mojego męża, który już zdążył pewnie pojechać na przyjęcie. Razem z kartką, na której napisałam: przygotuj papiery rozwodowe.

Po raz pierwszy wyszłam z własnego domu z wysoko uniesioną głową. Wiedziałam, że czeka mnie walka na śmierć i życie, ale co z tego? Mogłam zyskać tylko życie, bo przecież raz już umarłam...

Nie wiem dlaczego, ale miałam ochotę rozłożyć ramiona i krzyczeć, tak długo aż zabraknie mi tchu. Śmiać się i krzyczeć, przytulić cały świat i powiedzieć mu, że tym razem nie odpuszczę, nie poddam się. Będę walczyć do utraty tchu, walczyć o wolność. Rozwiodę się z tym skurwysynem, zostanę sławnym fotografem i będę podróżować po świecie. W marzeniach widziałam już te wystawy, tłumy podziwiające moje zdjęcia, pochlebne opinie w gazetach i na portalach internetowych. Widziałam własne przytulne mieszkanko, z widokiem na wieżę Eiffla lub wzburzone morze. Wiedziałam siebie z walizką, na zatłoczonym lotnisku w Dubaju, spacerującą ulicami Tokio czy Nowego Jorku.

Nieważne ile czasu zmarnowałam. Ważne ile mogę jeszcze przeżyć!

Zaczynając dokładnie od dziś, od godziny gdy ocknęłam się we własnym łóżku, ze wspomnieniem bolesnej śmierci pod zamkniętymi powiekami.

Ochrona przy bramie mnie nie poznała. Chwilę zajęło mi wyjaśnienie, kim jestem i wjechałam do środka, pozostawiając ich z opadniętymi szczękami. Na szczęście nie natknęłam się na nikogo z rodziny, bo na początku lekko drżały mi ręce, nie wspominając już o miękkich kolanach. Te objawy skończyły się jak nożem uciąć, gdy podszedł do mnie cholernie seksowny, wysoki brunet. Nie dlatego że podszedł, podając kieliszek szampana, ale dlatego, że jego spojrzenie powiedziało mi więcej niż słowa.

RebornWhere stories live. Discover now