Rozdział 8

74 42 110
                                    

Zdecydowała się ponownie nocować w krzakach, z dala od ludzi. Tym razem nie pozwoliła już sobie na ognisko. Wiatr co prawda nie ucichł, wręcz przeciwnie, i z pewnością był wystarczający, by rozgonić słup dymu, jaki niewątpliwie zawisłby nad obozowiskiem, obawiała się jednak, że zgasi ogień w kilka sekund.

W związku z tym musiała zadowolić się suszonymi, pokrojonymi w kostkę warzywami i garścią nieco pokruszonych już sucharów. Przełknęła je i popiła resztką wody.

Nieopodal dostrzegła lśniącą w zachodzącym słońcu taflę wody. Czyżby jeziorko? Wstała i spojrzała w tamtym kierunku. Nie było wątpliwości, że coś tam błyszczało.

– Czekaj, Luckey – nakazała klaczy i ruszyła w stronę nietypowego miejsca z opróżnioną manierką. Koń posłusznie został w miejscu, strzygąc uszami z zaciekawieniem.

Gdy podeszła bliżej, okazało się, że jej przypuszczenia były trafne. Faktycznie znajdował się tu mały staw. Podeszła nad sam brzeg, porośnięty trzciną. Powierzchnia była w połowie porośnięta rzęską. Z westchnieniem ulgi Morgan zanurzyła butelkę z szyjką owiniętą szmatką i patrzyła, jak naczynie napełnia się brudnawą cieczą. W torbie miała jodynę, za pomocą której ją odfiltruje.

Już miała wracać do schronienia ukrytego w małym zagajniku, gdy uderzyło ją pierwotne piękno tego zakątka. Stopa ludzka nieczęsto tu stawała. Ziemia była żyzna, porośnięta zieloną trawą, niezadeptana. Samo oczko wodne miało w sobie coś bajkowego. Rośliny porastające jego powierzchnię i żółte kaczeńce w kolorze płynnego złota przywodziły jej na myśl jakąś dawno usłyszaną opowieść.

Obrzuciła zbiornik ostatnim spojrzeniem i zrobiła krok w tył. I to był błąd.

Kostka zapadła się w bagiennym gruncie i wygięła pod nienaturalnym kątem. Ostry ból przebiegł przez jej ciało. Krzyknęła cicho, wycofując się. Z trudem dowlokła się do namiotu i przysiadła na progu, by zdjąć buta.

Jeśli myślała, że pójdzie tak łatwo, grubo się myliła. Stopa bardzo szybko puchła i musiała się trochę poszarpać, by ją oswobodzić. Kiedy już jej się to udało, lekko ją zemdliło.

Okolica skręconego (najprawdopodobniej) miejsca były całkiem spuchnięte, nabrzmiała skóra wzdęła się jak balon. Drobne niebieskie żyłki wyszły na wierzch, zdobiąc bladą nogę. Jęknęła. Czy mogło spotkać ją coś gorszego niż kontuzja? Zacisnęła zęby i zaczęła się okładać chłodnym błotem z kałuży. Niska temperatura mazi działała kojąco i choć trochę łagodziła ból.

„Najważniejsze, że to nie złamanie” – pocieszyła się. Gdyby się połamała, zostałaby oddelegowana ze służby na kilka miesięcy. A to i tak nie dałoby gwarancji, że jeszcze kiedyś do niej  powróci – w swoim „zawodzie” musiała być całkiem sprawna, a nie tylko połowicznie.

Nie mogła zawrócić do domu. Pozostało jej szukanie pomocy w okolicznych wioskach i miastach. Miała nadzieję, że obrzęk do jutra zniknie. Przetrząsnęła apteczkę w poszukiwaniu jakiejś maści, żelu. Na próżno. Znalazła jednak jodynę i wlała kilka kropel do przyniesionej wody, by ją oczyścić, ponieważ aktualnie nie była ona zdatna do wypicia.

Zacisnęła mocno zęby i rozerwała zapasową koszulkę. Grube pasy materiału zamoczyła w brązowej brei i tymi obwiązała opuchliznę. Bolało jak diabli, ale musiało minąć. Jutro postara się wrócić do jeziora i zanurzyć w nim, dziś jednak nie da rady. Ostrożnie wczołgała się do namiotu i rozpięła śpiwór, by następnie okryć się nim jak kołdrą. Nogę podniosła wysoko i oparła o ścianki namiotu, brudząc je. Zamknęła oczy i spróbowała zasnąć, ale sen nie nadchodził, a tępy, pulsujący ból nie odpuszczał.

Pieśń mroku i gniewu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz