Rozdział piąty

530 50 55
                                    

Trzymałam Coraline za rękę, opowiadając jej o wszystkim, co działo się w klubie, do którego wczorajszego wieczoru poszłam z Kyle'em. Czas wizyty powoli dobiegał końca, a ja miałam jej tyle do powiedzenia. Nie wiedziałam, jak mam zachować się względem chłopaka. Był wtedy podchmielony i niezbyt nad sobą panował, więc dla mnie oczywiste było przemilczenie całej sytuacji. Tylko że ja ciągle gdybałam. Co miałabym mu powiedzieć, gdyby to on zaczął o tym wspominać? Z całego serca nie miałam mu tego za złe. Nie wiedział, co robi, ale w gruncie rzeczy nie sprawił, że zrobiło mi się przykro. Było mi jedynie niezręcznie. Nie miałam też zamiaru piętnować go za to, co zaszło. A właściwie mogło zajść.

– On już taki jest – odparła nagle Coraline, która od paru chwil milczała. – Odkąd go znam wiele imprezował i sprowadzał do domu różne panienki.

– To ci nie przeszkadzało? – Uniosłam brwi, chwytając za swoją torebkę.

– Amico, ten chłopak nie jest moim synem, ale wiele przeszedł – powiedziała, wzdychając głęboko. – Nie mogłam go wyrzucić, choćby nie wiem, jak bardzo mi przeszkadzał.

– Dlaczego?

Cora nie zdążyła odpowiedzieć na moje pytanie, ponieważ do sali zajrzała pielęgniarka. Kobieta oznajmiła, że moja siostra musi odpoczywać, więc wizyta dobiegła końca. Zerknęłam na Coraline, która uśmiechnęła się cwaniacko, to jasne, że wymigała się od niewygodnej odpowiedzi. Tym razem dałam za wygraną, pożegnałam się z nią, a potem opuściłam szpital.

Jarvis siedział w samochodzie, czekając, aż wrócę. Mówiłam mu, że nie musi tego robić, ale on nalegał, więc przestałam protestować. Musiałam przywyknąć do tych wszystkich nowych rzeczy. Kiedy tylko wsiadłam do auta, mężczyzna wymienił ze mną kilka miłych słów i pytań o stan mojej siostry, a potem odpalił samochód, w ciszy prowadząc w kierunku willi. Po kilkunastu minutach jazdy pojazd wreszcie zatrzymał się przed gankiem, a ja wysiadłam, machając do szofera.

Na parterze nie było ani żywej duszy. Poczłapałam do kuchni, by nalać sobie szklankę wody, a potem wreszcie poszłam do siebie. Musiałam zacząć pracę nad projektami już dziś. Nie jutro, nie za dwa dni. Dziś, już wystarczająco się rozleniwiłam, a rysunki same się nie stworzą. Weszłam po schodach i po chwili wreszcie nacisnęłam klamkę.

– Cześć. – Podskoczyłam na dźwięk męskiego głosu.

Położyłam dłoń na sercu, czując, jak szybko bije, a potem zerknęłam w kierunku intruza. Kyle siedział przy biurku i patrzył na mnie ciekawskim, psim wzrokiem. Rozejrzałam się po pokoju, patrząc, czy wszystko jest na swoim miejscu. Do nowo poznanych osób warto było mieć zawsze jakiś kredyt zaufania, ale... Bez przesady.

– Dlaczego tak po prostu sobie tutaj wszedłeś? – zapytałam rozgniewana. Dalej stałam w progu, kiedy on zajmował mój fotel. – Nie nauczono cię manier?

– Manier? – zaśmiał się, jakby pierwszy raz słyszał to słowo.

– Instynktu samozachowawczego, chociażby! – zawołałam, wyrzucając ręce w bok.

– Nie piekl się – odparł, uśmiechając się szelmowsko, ale zaraz potem spoważniał. – Chciałem tylko porozmawiać, nie wiedziałem, kiedy wrócisz.

Chłopak wstał i skrzyżował ręce. Rozejrzałam się za jakąś bezpieczną pozycją, ale nic nie przyszło mi do głowy. Po prostu stałam, opierając się plecami o zamknięte drzwi. Kyle znajdował się w odległości ponad metra, ale mimo to w pewnym sensie odczuwałam respekt. Nie wyglądał jednak na kogoś, kto mógłby mnie skrzywdzić, w innym wypadku nie poprosiłabym go o jakiekolwiek oprowadzanie mnie po mieście. Był wysoki, miał szerokie barki, ale był też naprawdę szczupły i dość kościsty.

Gradient [rewritten]Where stories live. Discover now