Averan I

65 5 7
                                    

Averan Vaeltaris znów miał koszmar. 

Śnił o pięknej kobiecie o smutnym wyrazie twarzy i głęboko zielonych oczach, podobnych do jego. Na czarnych jak pióra kruka włosach nosiła koronę ozdobioną szmaragdami i złotymi promieniami słońca, a ubrana była w czerń i złoto — barwy starożytnego Imperium Roemii. 

— Averan — wyszeptała delikatnym głosem, który odbił się echem od kamiennych ścian korytarza. — Potrzebuję cię.

Averan jednak nie był w stanie jej pomóc. Nie wiedział nawet kim była i czego od niego chciała. Oboje stali w ruinie dziwnie znajomego pałacu, a marmurowa podłoga miała głęboką i szeroką wyrwę, która ich dzieliła. Chłopak nie mógł dosięgnąć kobiety, jednak podszedł na tyle blisko, by móc zobaczyć, co znajduje się w zapadlinie. Ujrzał jedynie czarną otchłań, z której dochodziły setki szeptów w różnych językach, starych i nowych.

— Kim jesteś? — spytał po chwili, jednak kobieta nie odpowiedziała na jego pytanie i zniknęła. 

Averan nie był już w pałacu. Znajdował się teraz gdzieś indziej, w miejscu zupełnie mu obcym i dalekim. Stał na skraju klifu, przy ciemnym, szerokim morzu, gdzie mógł obserwować kraniec świata. Czuł chłodny wiatr we włosach, a pod jego stopami rosła trawa, kując go delikatnie w bose stopy. 

Chłopak zwykł być przerażony staniem tak wysoko, bez żadnego wsparcia i zabezpieczenia, jednak teraz nie zwracał na to uwagi.

Nad jego głową czarne jak ołów chmury zwiastowały burzę. Averan spojrzał na ponure niebo i dostrzegł ogromne kształty, które szybowały wysoko nad nim. Po chwili zniżyły lot i chłopak mógł je ujrzeć w pełni swej okazałości. Olbrzymie ptaki anyxy latały chaotycznie i starały się uciec od nadchodzącej burzy, jednak bezskutecznie.

Averan był jednocześnie zachwycony ich majestatem, jak i przerażony tą gwałtowną burzą. Wiatr wiał coraz mocniej, a chmury robiły się coraz bardziej czarne. Chłopak widział czerwone jak krew błyskawice, które przecinały chaotyczny krajobraz sztormu. 

Burza pochłonęła uciekające anyxy, niczym głodny smok pożerający swą ofiarę. Później rozległ się wrzask rozpaczy, który zatrząsł ziemią. Pioruny uderzały jak szalone, a wiatr głośno szumiał Averanowi w uszach, niemal strącając go z klifu. 

Po chwili sceneria zmieniła się po raz kolejny. Averan znów był w pałacu, jednak tym razem wiedział w jakim. Ogromna sala tronowa Pałacu Królewskiego w Aramor, wysoka na kilkadziesiąt metrów, była inna, niż obecnie. Obrazy i freski na ścianach i kopule wyglądały zupełnie inaczej, nie przedstawiały przybycia Herosów i walki z Tytanami, a barwy nie były czarno-złote, tylko czerwono-srebrne. 

Na słonecznym tronie nie siedział jego dziad, Aelar Vaeltaris, tylko człowiek odziany w czerń, którego twarz zakryta była przez złotą maskę. Averan widział jedynie jego błyszczące, złote tęczówki oczu. 

To musiał być Sakhen'Renu Umirad. Szalony cesarz, który chciał oszukać śmierć.

Averan poczuł ucisk w żołądku, a jego skóra pobladła jeszcze bardziej. Dobrze znał mroczne historie tego ludzkiego potwora, którego imię stało się przekleństwem do czasu przybycia Tytanów.

Sakhen'Renu wstał powoli z tronu, kierując się w stronę chłopaka. Jego odzienie nie było zwyczajne, a zrobione jakby z czarnej mgły lub dymu. Averan zatrzymał się na środku sali i czuł, jakby niewidzialne dłonie wyrastały z marmurowej posadzki i trzymały go mocno za nogi, nie pozwalając mu odejść i oprzeć się. Nie mógł walczyć, nie mógł nic zrobić. Był bezsilny jak małe dziecko.

Umirad był coraz bliżej, jego złote oczy świeciły niemal hipnotyzującym blaskiem, a spod mglistej szaty wysunęła się czarna dłoń, chcąc złapać go za szyję.

Wiosna KrólówWhere stories live. Discover now