Prolog

158 17 17
                                    

Godzina była już późna, jednak młoda Mertina wciąż siedziała przy obficie zastawionym stole i spoglądała na bawiących się ludzi. Tłum szalał i tańczył już od przeszło dziesięciu godzin, lecz nikt nie wyglądał na zmęczonego. Wino, piwo oraz miód lały się strumieniami, roześmiane kobiety pląsały na pustych stołach, a pijani mężczyźni grali na bębnach, fletach i lutniach, śpiewając przy tym tak głośno, że wszystkim huczało w uszach.

Rodzina dziewczyny, jak i reszta Kamiennego Portu, miała podwójny powód do tak radosnego świętowania. Tara, najstarsza siostra Mertiny, wychodziła za mąż za zamożnego Rosta z rodu Kosyginów, kasztelanów miasta, a huczne wesele wyprawiono w wigilię pierwszego dnia wiosny i nowego roku, co było niezwykle dobrym znakiem na przyszłość. Zwłaszcza, że tegoroczna zima była wyjątkowo łagodna.

Zlata, matka sióstr, a także matrona całej rodziny stała niedaleko i układała karty wróżebne z kilkoma kobietami. Była najznamienitszą zielarką w mieście oraz równie wpływową osobą, co kasztelan. Uratowała niejedno życie, odebrała dziesiątki porodów, a ponad połowa tańczących korzystała z jej niezwykłych mikstur i maści. Nic więc dziwnego, że wesele zgromadziło mnóstwo rozmaitych ludzi z całego miasta i okolicznych wsi.

Mertina, pełna od jedzenia i niemająca już ochoty na dalsze tańce z kuzynkami, zaczęła obserwować dalszą część wielkiej hali. Panna młoda, ubrana w prostą suknię oraz nosząca kolorowy wianek na głowie, rozmawiała wraz z mężem i jego rodzicami. Była piękną kobietą z sarnimi oczami i drugimi złocistymi włosami zawiązanymi w gruby warkocz. Do tego szczupła sylwetka, szerokie biodra, a także rumiane policzki i uśmiechające się zalotnie usta zdawały się symbolizować zmysłową naturę Skleveńskich kobiet.

Rost patrzył na nią jak zahipnotyzowany, jakgdyby widział samą Matkę Naturę. Niejedni mówili, że Tara rzuciła na niego urok, jak robiono to lata temu w dawnej Skelvenii, przed zwróceniem się ku Północy i złożeniem przysięgi wierności starożytnym Dwunastu Herosom.

Mertina dostrzegła kolejną znajomą twarz w tłumie. Stary akkur o imieniu Timon właśnie kierował się ku wyjściu i żegnał się z gośćmi. Ucałował Tarę w dłoń, i jeszcze raz pobłogosławił parę Znakiem Herosów. Kasztelan szepnął mu coś do ucha i wyszedł wraz z nim, zamykając za sobą drzwi hali.

Dziewczyna poczuła chłodny wiatr, który musnął ją po rozpalonym od miodu policzku. Dzięki Herosom, że ktoś tu trochę przewietrzył, pomyślała i westchnęła.

Kapłan Herosów był już schorowanym człowiekiem i aż dziw, że wytrzymał tyle czasu w tak tłocznym, przesiąkniętym zapachem potu i dymu miejscu. Mertina znała go od urodzenia i mimo wciąż żywej nieufności Skelvenów do obcych kapłanów, Timon był najmilszym człowiekiem, jakiego spotkała, choć jego widok czasami ją przerażał. Jak każdy akkur, Timon pozbawiony był oczu, a szara opaska zakrywała jego puste oczodoły. Dziewczyna czuła nieprzyjemne dreszcze przy bliższym spotkaniu, zwłaszcza gdy ten ''spoglądał'' w jej stronę. Gdy była małym dzieckiem, nieraz uciekała i płakała, gdy go widziała i matka z ojcem musieli ją uspokajać, najadając się przy tym wstydu.

Mertine przeszły ciarki i spojrzała na środek sali.

Najstarszy z braci Rosta śmiał się i tańczył ze swoją żoną. Średniego brata dziewczyna nie widziała, ale znając jego tendencje do nadużywania trunków, domyśliła się, że zapewne leżał gdzieś pijany i obrzygany. Najmłodszy zaś, Kole, siedział sam przy stole i również obserwował tańczących.

Mertina uśmiechnęła się i poczuła przyjemne ciepło. Miała już tyle lat, że gotowa była wyjść za mąż, a Kole był najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Jego jasne włosy opadały mu na czoło, pot spływał po wyraźnie zarysowanych mięśniach, a niebieskie oczy błyszczały w blasku świec i pochodni.

Wiosna KrólówWhere stories live. Discover now