Epilog

429 28 26
                                    

Woda w wannie sprawiała, że alabastrowa skóra Shantalii różowiała niczym młody kwiat wiśni. Oparła się wygodnie o rant balii, zamykając oczy. Między palcami przeplatała wodę, która stawiała niewielki opór, a także wypychała członki ponad powierzchnię. Jedyna pozostała przy życiu potomkini Aundrinów ostatnio często relaksowała się właśnie w ten sposób.

Zaraz po powrocie do domu, kiedy już zyskała pewność, że zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby ocalić Daemonę, zamknęła drzwi wejściowe na klucz, a później te od łazienki od wewnątrz. Już dawno skończyła składać zeznania, podpisując każdą kartę, jaką śledczy podstawili jej pod nos. Można powiedzieć, że zamknęła pewien etap swojego życia, a szczęk przekręcanego w zamkach klucza był tego metaforą. Nic bardziej mylnego. Ona dopiero zaczęła.

Wyciągnęła jedną z rąk ponad powierzchnię wody; ponad spieniony płyn do kąpieli. Krople zmieszane z pianą opadły, tworząc na niespokojnej powierzchni okręgi. Przesunęła opuszkami po gładkiej, ceramicznej powierzchni, natrafiając na zimny metal. Niespiesznie, jakby dotykała kochanka, położyła dłoń na przedmiocie. Później, już z mniejszą delikatnością, zacisnęła pięść.

Otworzyła oczy, aby spojrzeć na przedmiot trzymany w ręce. Ostrze noża błyszczało w świetle lampki znad lustra, jakby chwaliło się swoją wypolerowaną i naostrzoną powierzchnią. Pyszniło się siłą drzemiącą w tak niewielkim wnętrzu.

W kąciku niebieskiego oka napęczniała łza, trzymająca w ryzach wszystko, co wydarzyło się do tego dnia. Trzymająca i niepozwalająca na rozpierzchnięcie się wspomnień. Shantala wiedziała, że za tą łzą popłyną kolejne, jeśli tylko im na to pozwoli. Nie miała takiego zamiaru, gdyż pragnęła już więcej nie tonąć w smutku. Znała tylko jeden sposób.

Może kiedyś samobójstwo zrobiłoby na niej wrażenie. Kiedyś wszak zastrzegała, że ona tego nie zrobi. I na co były te obietnice? Głupie, naiwne przypuszczenia? Nigdy nie powinno się mówić „nigdy", bo nie ma pewności, że nasze plany nie ulegną zmianie.

Łza pęczniała, zbliżając się do granic wytrzymałości.

Oglądnęła swój lewy nadgarstek. Czysty, bez żadnego zadrapania. Popatrzyła także na wzdęty brzuszek. Pokręciła głową. Nie umiała czekać.

– Może bogowie mi wybaczą – szepnęła, przykładając ostrze do szyi.

Potrzebowała szybkiej śmierci, bo kolejne minuty zadręczania się mogłyby tylko przynieść katusze. Nie chciała poznawać esencji cierpienia.

Wcześniej przygotowała list pożegnalny. Wytłumaczyła w nim swoje powody. Było ich wiele, a każdy nosił inne imię: C'Than, Rodian, Liam, Rorge, Monica, Olgerth, do tego Thorfin, Tepin, Alect, Carl, Tezear, Kathan i paru, których znała tylko z wykręconych obrzydliwym podnieceniem twarzy. Niewinni i winni. Wszyscy, którzy dawali jej powody do życia, ale i tacy, którzy je odbierali. Za dużo imion do udźwignięcia, uznała.

– Dobranoc, maleństwa. Mamusia jest bardzo zmęczona – mówiła, uspokajająco gładząc brzuch. Z każdym słowem niosła się żałość, zapowiadając szloch. Ostrze skaleczyło szyję, a kropla szybko ześlizgnęła się po dekolcie, rozpływając się w kąpieli. Nic nie znaczyła w takim oceanie. – Mamusia pójdzie teraz spać. Wszyscy pójdziemy. Nie bójcie się, bo mamusia się nie boi.

Zignorowała niespokojne ruchy pod palcami, tak samo, jak uderzenia przerażonego nadchodzącą bezczynnością serca. Pociągnęła nożem, jednocześnie mocno naciskając.

Na płytki chlusnęła krew, z dziury w szyi wypłynęło całe jej morze. Shantala zaświszczała, nim bezpowrotnie straciła przytomność. Potem uleciało życie.

Złote Kajdany / Złota Tiara [fantasy/romans][+18]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz