Wszystko zaczyna pasować

11 0 0
                                    

To była ostatnia rzecz, której bym się spodziewała. Na moment moje serce stanęło, ale tylko po to, by za chwilę zacząć bić tak mocno i szybko, jakby chciało uciec z mojej piersi. Zaczęłam żałować, że w ogóle otwarłam mu drzwi. Nie tak wyobrażałam sobie święta Bożego Narodzenia... świąteczny poranek miał nieść radość, nie przerażenie i złość.

Nie chciałam, żeby Snape myślał, że jestem niewdzięczna, bo przecież nie była to prawda. Zawdzięczałam mu życie. A mimo wszystko nie chciałam, by sądził, że jestem jego zabawką tylko dlatego, iż mnie uratował.

Kilkakrotnie szarpnęłam dłonią, ale jego uścisk był mocniejszy, niż z początku przypuszczałam. Nie chciałam się jeszcze do niego odwracać; wolałam uniknąć tego, by spostrzegł mój wyraz twarzy. Bo pewna byłam, że będzie mógł wyczytać w moich oczach wszystko – mój gniew, mój strach...

– Proszę mnie puścić – powiedziałam sztywno, a mój głos zabrzmiał obco.

– Najpierw wysłuchasz, co mam ci do powiedzenia – odparł jedynie, a jego uścisk na moim nadgarstku zacieśnił się bardziej jeszcze.

– Wątpię, by miał mi pan cokolwiek do powiedzenia, profesorze – rzekłam, raz jeszcze starając się od niego uwolnić, ale na próżno.

A może jednak był to tylko sen. Może cały stres skumulował się tej nocy w koszmar, który był tak rzeczywisty, że pomyliłam go z jawą? Odetchnęłam głęboko i zamknęłam oczy, modląc się, by – gdy je otworzę – Snape'a tam już nie było.

– Proszę mnie wysłuchać – powiedział z naciskiem, rozmywając moje złudzenia.

Nie chciałam go słuchać. Chciałam, by odszedł, by zostawił mnie w spokoju. A jednak wiedziałam, że tego nie zrobi; nie był tym typem człowieka, który odpuściłby w momencie, kiedy miał mnie w garści. Chociaż miałam wrażenie, że nie powinnam czuć się tak obco w momencie, gdy byłam w swoim własnym pokoju.

– Ma pan pięć minut, profesorze, i na Boga, proszę mnie puścić.

Wreszcie pozwolił mi odejść. Zmarszczyłam lekko brwi i zaczęłam masować obolały nadgarstek. Naprawdę żałowałam, że nie zdążyłam się ubrać, nim Snape tu przyszedł. Wtedy przynajmniej miałabym w kieszeni różdżkę... Poza tym, nie czułabym się tak niepewnie; nie był to stan, w jakim chciałam, by ktokolwiek mnie widywał, a Snape był chyba ostatnią osobą, która powinna mnie zobaczyć ubraną w ten sposób.

Zaciągając poły szlafroka tak mocno, jak tylko potrafiłam, usiadłam na łóżku, nawet nie spoglądając na rozmówcę. Nie wiedziałam, co chce mi powiedzieć, i prawdę powiedziawszy, nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć.

– Odnoszę wrażenie, że nadal mnie nie rozumiesz, Shirley. Że nadal myślisz, że mylę cię z osobą, którą niegdyś znałem... – odezwał się po chwili. On też na mnie nie patrzał; stał tyłem do mnie, z rękoma założonymi na piersi. Dopiero po chwili odważyłam się podnieść wzrok. Stał tam, wpatrzony gdzieś w przestrzeń, jakby nie mówił do mnie, lecz do siebie samego. – Fakt, że mi ją przypominasz, nie zmienia tego...

Nawet z półprofilu byłam w stanie dostrzec, jak grymas przebiega po jego twarzy, sprawiając, że poczułam się głupio. Jednak rozumiał mnie lepiej, niźli mogłabym się po nim spodziewać. A może rzeczywiście w jakiś sposób umiał dostać się do moich myśli i odczuć, przecież było wiadome, iż nikt nie był lepszy w legilimencji niż on...

– Pozwoliłem Lily odejść – ciągnął. – Widziałem ją z tym kretynem Potterem. Raniło mnie to, lecz... lecz jeżeli to mogło dać jej szczęście... ale nie dało. Potter sprowadził na nią śmierć. Nie mogę pozwolić, by to samo spotkało ciebie. Nie pozwolę ci odejść.

Recherche du sens d'êtreWhere stories live. Discover now