5

15 2 0
                                    


Zaparkował obok czarnego mercedesa na miejscu dla niepełnosprawnych, chociaż wolnych miejsc nie brakowało. Zgasił silnik i chwilę posiedział w samochodzie. Walczył z odruchami wymiotnymi, co raz przełykając ślinę. Ostatnie przygody sprawiły, że zwątpił w siebie. Czy wariował? Nigdy nie wierzył w duchy, chociaż Bartka szanował. Może stwierdził, że jeżeli odrzuci od siebie myśl o duchach i egzorcyzmach, to nigdy nie będzie miał z nimi styczności? Podrapał się po czole. Matka przed zaginięciem zawsze powtarzała: To, że w coś nie wierzysz, nie oznacza, że tego nie ma. Miała rację. Duchy istnieją.

Wysiadł z samochodu i spróbował zrobić krok do przodu, ale go zamurowało. Bursztynowy krzyżyk w srebrnej oprawie zaczął go palić pod koszulką. Zbliżał się do ziemi świętej i najwyraźniej Wisielec to wyczuwał. W głowie usłyszał niezrozumiały szept. Przymknął oczy, po czym postawił nogę na chodniku. Cokolwiek próbowało go powstrzymać przed wejściem do kościoła musiało przegrać. Nie pozwoli zwyciężyć niewidzialnemu bytowi, nawet temu silnemu.

Włożył ręce do kieszeni i z opuszczoną głową ruszył dalej. Przeszedł przez furtkę i aż go zgięło w pół. Z bólu przyklęknął na kolano. Zaczął chwytać łapczywie powietrze. Co tu się działo? Szept w głowie stawał się wyraźniejszy. Wyróżniał w nich groźbę, coś w stylu: Zrobisz to, a złamię tę małą sukę w pół. Nie miał pojęcia o kogo chodzi, ale spodziewał się, że zło nie żartuje. Zło nigdy nie żartowało ze śmierci.

Czy to możliwe, aby został opętany? Przecież to się zdarza tylko dobrym ludziom! A na niego i tak czekało piekło.

Blizna po poparzeniach na klatce piersiowej zabolała. Miał wrażenie, że pod skórą ktoś rozlewał wrzątek. Złapał się pod boki. Ciepło narastało.

– Czy wszystko w porządku? – spytała kobieta, która położyła rękę na barku Szadego. Skrzywił się. Miał wrażenie, że to od niej bije to ciepło. Ruszył ramieniem, kobieta odsunęła się na kilka kroków i przykucnęła. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Czuł się jak wariat.

– Proszę pana, co się dzieje? – dopytała kobieta, dopiero teraz zrozumiał, że rozmawia z siostrą zakonną. – Czy mam wezwać karetkę? A może nie będę pytać? Już ją wzywam.

– Nie. – Szady położył rękę na jej dłoni. Zdziwił się, gdy jego żyły zabarwiły się na czarno. – Potrzebuję rozmawiać z ojcem Dominikiem. Przysłał mnie tutaj nasz wspólny przyjaciel, Bartek Bujak. Czy ojciec jest w tej chwili dostępny?

– Właśnie kończy mszę, ale nie sądzę, aby miał czas z panem porozmawiać.

– Znajdzie go, siostro. Na pewno go znajdzie.

Szady podniósł się z klęczek. Obrał za cel drzwi do kościoła i tak toczył się z jednej strony na drugą, jakby był pijany. Zawartość żołądka cofała się do przełyku, nieprzyjemny ból w podbrzuszu ściągał go ku ziemi. W życiu nie przeżył czegoś takiego. Teraz uwierzył, że prawdziwe zło boi się świętości.

Zanim dotarł do drzwi ludzie zaczęli wychodzić ze mszy. Szady, nie widząc dla siebie wyjścia oparł się o murek. Postanowił poczekać. Gorąco rozlewające się pod jego skórą rozprzestrzeniało się wzdłuż ciała. Trzymając się pod bok, patrzył w ziemię. Liczył, że nikt nie dostrzeże jego cierpienia, chociaż czuł, że wszyscy na niego zerkają. Ledwo utrzymywał się na nogach.

Siła Wisielca go przerażała.

Dostał skurczu żołądka, w samą porę zdołał się odwrócić i zwymiotować na mur. Słyszał głosy oburzenia i przyspieszone kroki odchodzących ludzi. To dopiero przedstawienie. Policjant wymiotuje pod kościołem.

Z ostatnim odruchem wymiotnym osunął się barkiem po ścianie. Przysiadł, starając się ustabilizować oddech. Nie przeszkadzało mu, że zaraz obok niego leżały jego wymiociny. Nie było w nich nic oprócz kawy zmieszanej z żółcią. A przynajmniej tak powinno być, bo nie pamiętał, kiedy ostatni raz coś zjadł.

– Umierasz. – Ktoś szepnął przy uchu Szadego. – Chcesz umrzeć. Jesteś ujmą dla policji i dla rodziny. Nie odnalazłeś swoich rodziców, którzy tak bardzo na ciebie liczyli. Liczyli na ciebie, słyszysz? A ty zawiodłeś. Jesteś do niczego.

Gdyby miał siłę, aby odpowiedzieć pewnie wykrzyczałby na całe gardło, że ma spieprzać. Niestety ostatnie pokłady energii pożytkował na utrzymanie otwartych powiek. Nie mógł teraz zasnąć. Nie po tym, co ostatnio zrobił Wisielcowi.

– Wiesz, że umierali długo? Przed śmiercią ciebie wołali. – Głos szeptał, a Szademu wydawało się, że ciepły oddech smaga jego ucho i policzek. – Wołali swojego syna, który nie przyszedł. Błagali o litość, ale jej nie dostali. Przez ciebie jej nie otrzymali. Skazałeś ich na śmierć, prawda? Przyznałeś się siostrze, co się stało tego dnia, kiedy zaginęli? Powiedziałeś prawdę, Marcinie?

Zamykał powieki. Możliwe, że miał w sobie jeszcze siłę, aby nie zasnąć, ale tego nie chciał. Nie powinien żyć.

– Jesteś potworem. Powiedziałeś komuś, co zrobiłeś? Przyznałeś się, że jesteś psychopatą? Zagrożeniem dla ludzi? Nie ma nic gorszego od wariata z bronią w ręku. Zakończ to cierpienie, Marcinie. Zakończ to. Oszczędzisz tym nie tylko sobie cierpienia, ale także swojej siostrze. Razem z tobą zostanie zakopana tajemnica. Nikt się nie dowie, jakim człowiekiem jesteś naprawdę. I nikt nie będzie się tobie dziwił, że postanowiłeś to zakończyć.

Jego głowa opadła, a oczy się zamknęły. Jeszcze przez kilka sekund słyszał swój wyraźny oddech, który zamieniał się w rytm kołysanki śpiewanej w dzieciństwie przez mamę. Może powinien do nich dołączyć?

– A tu co się wyprawia?! – Kołysankę zagłuszył znajomy głos. Męski. Przywodzący na myśl dobre wspomnienia. Głos, który ledwo pamiętał. – Co jest grane?!

– Siostro, proszę wyprowadzić tych ludzi! – krzyknął ktoś inny. Tego głosu nie rozpoznawał.

Spróbował otworzyć oczy, ale powieki zdawały się skleić. Poza tym w tym miejscu było przyjemniej. Cieplej. Bez bólu cielesnego i duchowego. Już nie musiał dźwigać tego ciężaru bycia dobrym bratem, policjantem, sprawiedliwym człowiekiem. Mógł odpocząć.

– Trzeba go obudzić! Nie może zasnąć! – znowu ten krzyk.

– Nie idź – szepnęła dziewczyna z pięknym głosem. – Nie idź, Marcinie. Musisz to zakończyć. Nie odchodź.

– Ja go zaraz obudzę!

– Nie odchodź...

Nie spał, choć nie miał siły się podnieść. Wybawieniem okazały się czyjeś ręce, które pomogły Szademu ustać na nogach. To szarpnięcie sprawiło, że obił głowę o mur. Kiedy ktoś go wyprostował i się odsunął, miał wrażenie, że już nikt nie wyciągnie go z tego miejsca. Zostanie tutaj, gdzie będzie mu dobrze.

Niestety kolejne posunięcie sprawiło, że ciepło i ulga zniknęły. Nieoczekiwanie poczuł silne uderzenie z prawej strony twarzy. Zarzuciło nim w lewo.

– Nie odchodź... – szept stawał się niewyraźny.

Trzasnął czołem o coś twardego. Dopiero po otwarciu oczu zrozumiał, że zatrzymał się na murze. Oddychał. Głośno i wyraźnie.

– Obudzisz się, czy mam ci przywalić jeszcze raz?! – Ktoś go szarpnął i odwrócił w swoją stronę. Spojrzał w oczy Błonie.

– Nie śpię! Przecież nie śpię! – Szady oparł się o mur kościoła. – Co ty tu robisz? Nie powinieneś być w Warszawie? – Złapał się za głowę, w tym momencie zwrócił uwagę na dodatkową osobę, która stała obok Błony. – Przepraszam, księdza. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. – Palcem wskazał na wymiociny.

– Nic się nie martw, wejdźmy do kościoła. Porozmawiamy. A tym ktoś się zajmie.

Ksiądz Dominik wszedł jako pierwszy. Błona pomógł Szademu się rozkołysać i wepchnął go siłą do środka.

Uczucie obecności Wisielca opuściło Szadego.

WisielecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz