Część 1

119 2 0
                                    

Minęło mniej więcej dziesięć minut, odkąd Draco Malfoy odrzucił hojną — tak należało to określić: hojną — ofertę pomocy Hermiony Granger, zanim zaczął tego żałować.

W trakcie owych dziesięciu minut wspomniany Draco Malfoy napawał się jakże uzasadnionym poczuciem wyższości, patrząc, jak Hermiona Granger słucha ostatniego kazania Minerwy McGonagall, ściska swoich głupich przyjaciół i wreszcie znika w kominku razem z kufrem, rudym, piskliwym sierściuchem i jego (Dracona Malfoya, nie sierściucha) zdrowo szajbniętą kuzynką z nieprawego łoża. No, może nie tyle z nieprawego, co dzielonego przez ciotkę Andromedę z niejakim Tedem Tonksem, kalającym ją i całą rodzinę swoim mugolskim pochodzeniem.

Wróć. Mugolskie pochodzenie nikogo nie kala, nawet... No, nie kala i już.

A więc Hermiona Granger zniknęła w kominku z kuzynką Nimfadorą. I koniec.

No właśnie, koniec. Wraz z jej zniknięciem chwilowy spokój i poczucie wyższości Dracona Malfoya również zniknęły, a przyczyna tego była dość prosta: kiedy minęło miłe zadowolenie z siebie, jakie wzbudził w nim własny, niewątpliwie godny aprobaty postępek — to jest, spławienie Granger — wróciła myśl, która dręczyła go od kilku tygodni.

Nie miał się gdzie podziać.

I wtedy zdał sobie sprawę, że popełnił duży, duży błąd. Ponieważ istniało spore prawdopodobieństwo, że Hermiona Granger istotnie chciała mu pomóc. Co z tego, że się nad nim litowała — poza tym, że Draco Malfoy nie znosił litości — skoro to mogło o uratować? Czy naprawdę był tak głupi, że zrezygnował z szansy na zapewnienie sobie bezpieczeństwa tylko dlatego, że odmawiając, mógł przez chwilę (a konkretniej: przez dziesięć minut) czuć się dumnym panem swego losu?

Tak. Naprawdę był tak głupi.

Draco Malfoy zaklął szpetnie.

Na szczęście nie spotkała go za to kara, bo klął tylko w duchu. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy opanował, nie bez trudu, tłumienie takich odruchów, co znacznie ułatwiło mu życie.

No, bez przesady. Może raczej: co uczyniło jego życie mniej trudnym. Odrobinę mniej.

To właśnie powinien zrobić, kiedy Hermiona Granger wyskoczyła ze swoją propozycją: stłumić naturalny odruch wzgardy, uśmiechnąć się przyjaźnie i podziękować. A najlepiej powiedzieć, że pomocy potrzebuje teraz i już, więc niech go uratuje, jak na Gryfonkę przystało, i weźmie gdzieś, gdzie nie dorwie go Czarny Pan. To niewątpliwie polepszyłoby jego sytuację. Może nawet naprawdę zabrałaby go ze sobą i przetrzymała parę dni, gdziekolwiek mieszkała.

Bardzo mało prawdopodobne, ale miło było sobie pomarzyć.

Oczywiście Minerwa McGonagall za nic w świecie nie pozwoliłaby, żeby poszedł gdziekolwiek z Granger; już ich dotychczasowe przebywanie sam na sam podczas wszystkich tych smętnych posiedzeń w bibliotece napawało ją odrazą. Mógł sobie wyobrazić pełen zgrozy grymas, gdyby Granger oświadczyła, że zabiera go ze sobą do domu. O taaak. Minerwa McGonagall miała jeszcze gorsze wyobrażenie o ich stosunkach niż Blaise Zabini; o ile to możliwe. Ale stare panny takie były: z zewnątrz surowe i nieporuszone jak cmentarny granit, a w środku multum kosmatych myśli. Ależ miło byłoby zobaczyć jej minę!

No tak. Tylko że to się nigdy nie zdarzy. Może więc pora przestać snuć bezsensowne fantazje i skupić się na najbliższej przyszłości.

Gdzie on, do cholery, pójdzie?

Snape nie mógł mu pomóc, nie tym razem. Czarny Pan doskonale wiedział, że licencja Dracona Malfoya na bezpieczeństwo właśnie wygasa, i trzymał mistrza eliksirów przy sobie, na wypadek gdyby ten — wbrew zapewnieniom — był skłonny udzielić wsparcia byłemu wychowankowi. Snape uprzedzał go, że tak będzie i że przynajmniej przez kilka dni musi liczyć na siebie, znaleźć kryjówkę i przeczekać.

Naprzeciwko. Intermedium || dramione ||  ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz