Rozdział 5

174 20 11
                                    

Lupin skończył pracę zostając trochę po godzinach.

— Remusie, musimy porozmawiać. — właścicielka kawiarni zjawiła się akurat jak miał wychodzić do domu. Minęło już kilka dni odkąd odwiedzili go bracia.

Bał się, że stała się jakaś poważna sprawa. Chociaż kobieta zazwyczaj brzmiała poważnie.

— Słucham.

— Widziałam kilka CV na stole. Nie konsultowałeś tego ze mną.

— Nie chciałem zawracać Pani głowy. Wiem że przyjechał pański wnuk. A kiedyś już pani wspominała o pracowników więc zapytałem znajomego, czy nie zna może kogoś kto by chciał. Nigdzie nie wstawiałem ogłoszenia.

— Chciałam ci podziękować. Ale mam też ważną sprawę. Rozmawiał z rodziną, nikt nie chce po mnie przejąć tego miejsca, a bardzo nie chcę go zamykać. — kobieta przerwała na chwilę. — Usiądź chłopcze, to trochę poważniejsza rozmowa.

Po prostu powiedz, że mnie zwalniasz.. — pomyślał Remus siadając przy stoliku z kobietą.

— Praca z Panią to ogromna przyjemność. Jednak rozumiem, że wszystko się kiedyś kończy.

— Remusie, daj mi dokończyć.

Lupin był już nakręcony, jego myśli pokazywały mu same złe scenariusze.

— Chciałabym żebyś został moim współwłaścicielem. Jeśli oczywiście się zgodzisz. Nie znam osoby co lepiej poprowadzi to miejsce. Rozmawiałam wstępnie jak to wygląda w kwestii prawnej i co by było gdyby mnie zabrakło. Wszystko nawet przygotowałem, tylko musisz się zgodzić.

— Nie mogę. — Remus spojrzał na nią smutnym wzrokiem. — Naprawdę, nie jestem odpowiednią osobą.

— Zdarza się, że pracujesz od rana do nocy przez cały tydzień łącznie z weekendem, zorganizowałeś tyle wydarzeń, udało ci się wypromować to miejsce przez co zyski są większe, przygarnąłeś kota i zająłeś się nim, znalazłeś nowych pracowników. Remus.. jesteś taki jaki mój mąż był. Pracowity. Moja rodzina powiedziała mi wprost, że zamkną to miejsce. Dam ci czas na przemyślenie tej decyzji.

— Przemyślę. Wezmę CV do domu i zadzwonię do kandydatów. — zaoferował. — Ułożę też wstępny grafik pracy.

Później pożegnał się i wyszedł. Wieczór był okropny. Lało, a on był dzisiaj piechotą. Skrzywiony szedł w kierunku mieszkania. Czynsz znowu wzrósł i jak myślał o tym to odechciewało mu się iść do domu. Mimo wszystko szedł świadomy, że wygląda teraz gorzej niż zazwyczaj. Mokre włosy sklejały mu się na czole, cienka kurtka zaczęła przemakać. Był lekko zgarbiony przez brak pewności siebie. Jego duszę dopadła psychomachia, wzrastała chęć otworzenia się na ludzi, ale stopniowo była gaszona przez lęk. Coś mówiło mu “to ten jedyny”, ale po chwili pojawiał się głos “on cię tylko wykorzysta”. Zaczynał być tym zmęczony.

Gdy wszedł lewym butem w kałuże przełknął pod nosem. To było już wisienką na torcie. Dlatego zdecydował się podjechać ostatni przystanek autobusem.

Ludzie się na niego wpatrywało z bardzo dziwnym wzrokiem. Pewnie przez blizny. Ale już zdążył się przyzwyczaić. Z kieszeni wygrzebał cały mokry bilet, który już do niczego się nie nadawał, więc zapłacił za nowy w oknie kierowcy, bez tego by nie ruszył.

Do domu wszedł nie dość, że zirytowany to do tego tak mokry, że z niego kapało przez co miał dodatkową robotę, bo musiał posprzątać. Najpierw jednak się prysznic. Tak więc poszedł do łazienki by po piętnastu minutach już czysty i w suchych ubraniach ścierać podłogę mopem.

Tam gdzie kawa i książki ★ wolfstar Where stories live. Discover now