artyści bez sztuki . 06

8 2 0
                                    

Rozdział 06 . Artyści bez sztuki

Czarne. Czarne zasłony niebezpiecznie kołatały się pod wpływem natarczywego wiatru, jakby jakaś siła nieczysta się nimi bawiła. Zmora w postaci góry wyrzutów sumienia, wstydu oraz tego, co pozostało mu po przeszłych relacjach. Wszystko to, o czym tak usilnie próbował zapomnieć. Bez skutku, ponieważ każdy mocniejszy podmuch wichru przynosił ze sobą stosy kolejnych niechcianych wspomnień. Dlaczego więc okno w jego pokoju dalej pozostawało otwarte na oścież, kiedy słońce żegnało się z ziemią?

Jakieś dziwnie przyzwyczajenie kierowało nim każdego wieczora, gdy ten opierał się o parapet i wpatrywał w tak dobrze mu znane ulice, wyryte w jego umęczonej pamięci. Mrużył oczy, patrząc na zachodzące słońce. Z jednej strony cieszył się, że dzień się kończył, z drugiej zaś... wręcz przeciwnie. Po parunastu minutach kręcił głową i oddawał się jakimś bagatelnym zajęciom.

W końcu nie mógł bezczynnie stać wieczność, prawda?

Tego dnia nie było inaczej. W zasadzie od jakiegoś czasu każdy zachód słońca był taki sam, wyjątkami nazywał jedynie te dni, w które wychodził na spacer. Tylko wtedy zapominał o tym nadzwyczaj absurdalnym nawyku. Ale dzisiejszy dzień był wpisany w rutynę. Pożegnał słońce skinieniem głowy, później zjadł coś losowego, co znalazł chwilę wcześniej w swojej lodówce. A wieczór przyszedł do niego zdecydowanie za szybko. Czarna powłoka opatuliła szczelnie ziemię i zwiastowała tę cichszą porę. Czas zwierzeń, nieśmiałych szeptów i równie niepewnych spojrzeń. Wyznań, które były słyszalne tylko przez nielicznych. Dla jednych noc była ukojeniem, czasem na odpoczynek, dla innych utrapieniem, które musieli spotykać codziennie. Piotrek niestety należał do tej drugiej grupy, mimo że jeszcze nie tak dawno noc była jego wierną towarzyszką, powierniczką sekretów, dobrą doradczynią.

A teraz? Cóż teraz jedynie wzdychał głośno, gdy wokoło robiło się ciemno. Bał się nocy. Znała ona zbyt wiele tajemnic, które teraz z taką precyzją próbował ukryć przed wszystkimi. Przypominała mu o godzinach spędzonych na powrotach do swojej mizernej pasji, powrotach kończących się niepowodzeniem. Z niewyobrażalną goryczą patrzył na stosy kartek piętrzące się na biurku. Doskonale wiedział, iż pewnego dnia skończą one w koszu, jak setki innych oraz te, które w złości miął i rozdzierał. Czy właśnie tak wyglądało to całe bycie artystą? Niszczenie tego, co niegdyś wydawało nam się czymś doskonałym? Pal licho wszystko to, co kiedyś wyszło spod jego pióra! Już dawno artystą nie był, teraz jedynie okropnie zagubionym imitatorem. Bo to, co teraz leżało tak brzydkie i banalne na drewnianym blacie nie mogło być nazywane sztuką.

Sztuka dla sztuki mawiali. On dawno przestał wierzyć w sztukę. Stracił swą muzę.

Ciemność w pomieszczeniu współgrała z czarnymi jak noc i tusz w długopisie zasłonami. Mimo że wiatr dość hałaśliwe wdzierał się do środka, panował tam spokój. Rozdzierająca umysł pustka, która penetrowała wszystko wokoło. Stłumione tykanie zegara wiszącego w kuchni powodowało jeszcze większym marazm. A wszystko to zwieńczone okropnym bałaganem. Kim byłby artysta bez niego? Piotr dobrze udawał. Wyszkolił się w uśmiechaniu, rozmawianiu, udawaniu szczęśliwego. Cały ból skrywany za promiennym wyrazem. Artystę udawał też zjawiskowo. Należałby mu się Oscar za taką rolę.

Pośrodku tego bałaganu był on. Leżał na swoim łóżku w pomiętych ubraniach. Wpatrywał się w ciemny sufit, analizując ciemne myśli. Był tam, a jednocześnie wcale nie. Fałsz, obłuda, manipulacja. Miraż. Piotr chyba aż nazbyt dobrze znał te słowa. W końcu zagubione dusze często po nie sięgają, nie był pierwszym, ani ostatnim. Gdyby tylko wiedział, że ulicę dalej jest pokrewna dusza, która wypatruje w tej szarej stolicy cienia dawnego życia. Oboje byli zbyt bardzo zaplątani w sieć własnych wspomnień i wyrzutów, że trudno było dostrzec cokolwiek innego.

IT COULD BE FATAL ⭑ original storyWhere stories live. Discover now