Chore dobermany.

233 2 0
                                    

Były momenty, że czułam się bardzo źle fizycznie. Do tego stopnia, że myślałam, że umieram. Leżałam wtedy dwa razy na łożu śmierci. Oddechy były przyspieszone, serce waliło jak oszalałe, a ja czułam, że zaraz wyzionę ducha. Odczuwałam silny ból serca. Wiem, że mięsień sercowy nie boli, ale ja faktycznie czułam jego ból. Leczyłam się winem. Tylko ono łagodziło objawy. Wyczytałam w Internecie, że ten trunek dobrze działa na układ krążenia. Odnalazłam lekarstwo na swoje dolegliwości. Co tu dużo mówić - chlałam. Mąż był zaniepokojony moim stanem zdrowia, ale nie był w stanie mnie powstrzymać. Zaproponował mi wino bezalkoholowe. Zgodziłam się, bo nie chciałam, żeby było, że jestem alkoholiczką. A ja po prostu byłam chora i potrzebowałam lekarstwa. Raz w akcie desperacji wyszłam do sklepu monopolowego po wino. Kupiłam pięć butelek. Chęć napicia się była silniejsza, niż strach przed COVIDem. Okryłam, że świat kręci się dalej.
Któregoś dnia trzymałam w dłoni kieliszek. Moje ciało jakby zdrętwiało. Nie mogłam się ruszać, nie mogłam ruszać ręką. J. zadzwonił po pogotowie. Nagle paraliż ustąpił. Wyskoczyłam z łóżka i chciałam go powstrzymać. Wystartowałam do niego z rękami. Powiedziałam, że medycy i tak mają dużo pracy, bo jest pandemia i umierają ludzie, a ze mną jest już wszystko dobrze.
"Ale ty kurwa umierasz, nie mogę tego zignorować!". Karetka przyjechała. Ratownicy medyczni zbadali mnie i uznali, że wszystko jest dobrze, a konflikty małżeńskie mamy załatwiać między sobą. Pytali - czy doszło do aktu przemocy? J. zaprzeczył. A jak zaprzeczył, to nic nie mogli mi zrobić. Pokazałam ratownikom plakietkę lekarską i oznajmiłam, że nie mają podstaw prawnych do tego, aby mnie zabrać. Odjechali.
W tym czasie miałam konflikt z tatą. Ubolewałam nad tym bardzo, bo bardzo go kochałam i cierpiałam z powodu braku kontaktu. Ojciec zna Pismo Święte, wiedziałam, że mnie zrozumie. J. zadzwonił do niego. Pamiętam, jak ze łzami w oczach mu opowiadałam, co się działo. Prosiłam, żeby do mnie przyjechał. Mama też wiedziała o wszystkim, ją też prosiłam, by była przy mnie, bo umieram. Ale jej praca była ważniejsza od własnej córki. Aż nagle mój brat, rzucił robotę i zamieszkał z nami. Gdy był w trasie byłam przekonana, że jadą do mnie trzej mędrcy - mama, tata i on. Jak bardzo się zawiodłam na rodzicach. Nie przyjechali. Nie było ich w ostatnich chwilach mojego życia. Nie wierzyli, że odchodzę z tego świata.
Gdy zabijali Jezusa, ten cierpiał fizycznie, mnie chciano wykończyć psychicznie. To właśnie silniejsza psychika jest mocną stroną kobiety. Ale oprócz tego, że umierała mi dusza, umierało także moje ciało. Zaczęłam szukać pomocy. Nie chciałam, żeby dziecko zostało bez matki.
Udałam się do pobliskiego szpitala, na SOR. Mówiłam, że najprawdopodobniej przeszłam COVID i że chyba umieram. Odsyłali mnie do szpitala COVIDowego w sąsiedniej miejscowości. Rozpłakałam się, powiedziałam, że jestem lekarzem, że tu pracowałam i że pilnie potrzebuję ratunku. Przyjęli mnie. Czekając na korytarzu widziałam, jak wwozili do szpitala zwłoki! Sine ciało ludzkie przykryte białym prześcieradłem. Włos mi się na głowie zjeżył. Wiedziałam, że w tym szpitalu dzieje się coś złego. Trafiłam na doktora, który zbagatelizował moje objawy. Dostałam na odczepne kroplówkę. Przyszedł, zapytał jak się czuję - a ja tego nie wiedziałam. Miałam momenty, że czułam, że odchodzę i momenty, że czułam, że się odradzam. Ostatecznie poczułam się trochę lepiej i wypuścili mnie.
W domu był istny armagedon. Chłopaki zrobili taki syf, że żyć się nie dało. Ponadto zawiązali klikę przeciwko mnie. Wmawiali mi, że to ja narobiłam tego bałaganu, ale nie wydaje mi się. Przecież siedziałam zamknęta w swoim pokoju, ratowałam świat przez Internet. Warto też wspomnieć o moim synku - nie miałam z nim praktycznie żadnego kontaktu mimo, iż mieszkaliśmy pod jednym dachem. Chłopiec stawiał swoje pierwsze kroki, a ja byłam tak zajęta uświadamianiem społeczeństwa i umieraniem, że nie zwracałam na niego uwagi. Żałuję tego, ale nie pamiętam za bardzo tego etapu jego rozwoju. Rozmawiałam wtedy z moją przyjaciółką przez Internet. Pracowała w szpitalu a ja namawiałam ją na lewe zwolnienie, żeby odpoczęła i żeby unikała kontaktu z COVIDem. Z perspektywy czasu widzę, że pisałam do niej bzdury. Aż dziwne, że chciała w ogóle brać udział w konwersacji.
"Bardzo zaangażowałam sie w walkę z koronawirusem, przewidziałam wszystko, co będzie się działo, czułam, miałam intuicję, mówiłam, żeby ludzie siedzieli w domach, nie wychodzili niepotrzebnie, żeby zamknąć granice na jakiś czas. Ludzie z grupy w mediach społecznościowych osobiście spotkali się z prezydentem, a jak mówiłam - siedź w domu, zanim to było modne to wysyłali mnie wszyscy do psychiatryka i podejrzewali, że skoro leczę się na depresję i tak się zachowuję, to napewno mam CHAD, do męża koleżanki lekarki pisały, chciały mi na siłę odstawić asentrę i włączyć olanzapinę!"
"Na jakiś czas ucichło, J.się bardzo wystarszył, martwi się o mnie, już wszystko było okej, a dziś znów do mnie napisała koleżanka, że podejrzewa hipomanię i znów kurwa to samo".
"Cały czas mam kontakt z psychiatrą, ale ciężko mi było znaleźć lekarza, który mnie zrozumie. Jak miałam problem i bałam się chodzić do pracy zadzwoniłam do swojego psychiatry to olał mnie, już mu nie ufam, a jak pisałam do ludzi, żeby się modlili do Boga, bo ja wierzę w Boga i jest to moja wiara od zawsze, to do psychiatryka, a jak ksiądz mówi módlcie się, to spoko, tylko ksiądz bierze kasę za to, a ja nie".
"Hej, wybacz, że Ci truję, ale potrzebuję pomocy. Namawiam ludzi na weganizm, namawiałam na siedzenie w domu zanim to było modne. Bardzo się nakręciłam, aby dotrzeć do jak największej ilości osób i ich uświadomić. Mój mąż wtedy został zaatakowany przez koleżanki lekarki, że mam epizod psychotyczny i moja depresja, na którą się leczę od pół roku to jednak CHAD i chcieli mi na siłę od razu odstawić sertralinę, na co się nie zgodziłam, bo uważam, że to nie CHAD i bałam się konsekwencji nagłego odstawienia sertraliny, szczególnie w tak krótkim, trudnym czasie. To było jakiś czas temu ale dziś znów moja przyjaciółka, lekarz, uderzyła do mojego męża, że mogę mieć epizod hipomanii, bo pokazuję ludziom weganizm, dorobiłam sobie do tego ideologię i okryłam, że mam wspaniałą rodzinę i chcę im mówić, że są wspaniali. Co się dzieje w mojej głowie? Mam ostatnio dużo w sobie mądrości, odwagi, wdzięczności i miłości do ludzi i do świata i do Boga, w którego wierzę. Ale nikt mnie nie rozumie. Mnie to nie martwi, bo wiem, że robię dobrze ale piszę na prośbę męża. Mam cudownego męża, który bardzo się o mnie martwi, który niby rozumie ale pojąć nie może do końca czemu to robię. On nielekarz. A już kolejna osoba wmawia mu, że mam CHAD i że osoba z CHAD nie przyzna się do tego, że to ma. A mi teraz nie głowa, a serce, z miłości do świara i ludzi zachorowało".
"Wpłaciłam 300 zł na chore dobermany i 193 zł na chore dziecko, mojego pacjenta, nie uważam tego za objaw CHAD tylko potrzeby serca".
Heh, nie wiem czemu akurat psy, jak ja się zawsze ich bałam i od nich stroniłam. Znalazłam w końcu psychiatrę, który mnie rozumie, który też jest weganinem i wpłaca na chore zwierzęta.
"Poradzę sobie, nic mi nie jest, po prostu ludzie mnie nie rozumieją".
"Oni wiedzą, że mogę mieć COVID, wiem, że jedzie mój brat, a czy ktoś jeszcze to nie wiem, serio, wydaje mi się, że umieram, moje ciało jest takie słabe, ledwo poruszam nogami, a jeszcze muszę się opiekować dzieckiem, bo mąż też sobie nie daje rady".
"Czuję się gorzej, tętno około 130, w sumie od miesiąca, ciśnienie przed chwilą mierzyłam - skacze jak pojebane, 160/120, wyliczyło mi średnią 140 skurczowego, jestem bardzo słaba fizycznie, ciało odmawia mi posłuszeństwa, jest mi zimno, mam zimne poty, mam scentralizowane krążenie, mogłam przejść kilka zawałów w tym czasie, bo conajmniej dwa razy miałam silny ból w sercu i cały czas czuję serce, a najbardziej mnie wkurwia to, że J. cały czas dzwoni po psychiatrach i chce mnie leczyć na głowę i na omamy i cały czas zawraca ludziom dupę, wczoraj wezwał do mnie karetkę".
"Mam napady złości i gorzej się czuję jak mnie J. wkurwia i wmawia mi chorobę i od miesiąca na siłę chce mnie leczyć".
"Dajcie mi spokój, bo mnie to wkurwia strasznie: boli mnie tylko jak sie wkurwiam, a tak to nie boli. Już kurwa nie mam sił, a J.wymyśla coraz to nowe sposoby na neuroleptyk zamiast zająć się dzieckiem i wkurwia się na mnie, że się nie zajmuję domem, dziecko głodne, płacze, a on wydzwania, bo jak on chce mnie cudownie uleczyć, to ja mam cały dom na głowie, a ja chcę tylko poleżeć a nie mogę, kurwa nie mogę, bo cały czas pretensje za bałagan od jebanego miesiąca poleżeć chcę i żeby dziecko nie płakało".
"Cały czas mam wenę i coraz więcej odwagi mówić co myślę, i robić to, co zawsze chciałam robić. Jak człowiek umiera.... nagle życie się zmienia xD".
"Ja taka byłam zawsze, pojebana, pełna energii, i jeśli mi z tym dobrze, nikogo nie krzywdzę, nikomu nie zagrażam, to po co mam to leczyć, było mi źle jak miałam depresję, teraz jestem fizycznie chora".
"Cały miesiąc mam ciśnienie 150-170, 120-140, tachykardię, narosła mi troponina, mam uszkodzone w jakimś stopniu serce, boli mnie kregosłup, szyja, kolano po operacji i jestem słaba fizycznie. Ale mój mąż tego nie rozumie i wkurwia mnie. Ja jestem na zwolnieniu lekarskim, a on na opiekuńczym. Przed chwilą nawrzeszczał na mnie, że przeze mnie wylał sok po ogórkach, który stał w lodówce. Nawrzeszczał, że mam robić jedzenie, i że mam sprzątać, bo to obowiązek baby. Nadal nie wierzy mi w chorobę mojego ciała. Jest święcie przekonany, że jestem chora psychicznie. Przed chwilą mi groził, że odbierze mi dziecko, bo małego olałam i nie chcę się nim zajmować, że jestem chora psychicznie i każdy sąd mi odbierze opiekę. To z nim jest coś nie tak".
"I cały okres bycia z nim miałam depresję, bo zawsze było nam źle. Najpierw biedni porzuceni, tyle co my razem przeszliśmy. To jest właśnie przyczyna jego nerwicy. A moja depresja nasiliła się po wejściu do mojej obecnej pracy. Postanowiłam zawalczyć o swoje zdrowie i dlatego udałam się do psychiatry. W końcu jestem szczęśliwa, a mąż mnie niszczy. I zamiast zadzwonić na pogotowie, jak mnie bolało serce i źle się czułam, to nie. Nie chciał mnie zawieźć do szpitala COVIDowego bo tam jest koronawirus! I zostawię dziecko! Zarażę wszystkich! Odmówił mi pomocy. Naraził na utratę zdrowia i życia, bo miałam wrażenie, że conajmniej trzy razy przeszłam zawał - to machał ręką".
"W moim domu dzieją się cyrki i nawet nie mam gdzie i jak uciec, ale plus jest jeden - pogodziłam się z ojcem. I on mnie rozumie. Mam dość. Muszę uciekać myślami, mąż zachowuje się dziwnie. Nie rozumie mojej choroby fizycznej, wmawia mi CHAD".
To tylko urywki mojej rozmowy z przyjaciółką. Aż dziwne, że w ogóle chciała ze mną pisać w takim stanie.
Któregoś dnia znów bardzo źle się czułam fizycznie. Znów czułam, że umieram. Poprosiłam J., żeby zawiózł mnie do innego szpitala - zgodził się. Brat opiekował się wtedy dzieckiem. Tak, większość czasu siedział z nami i był obserwatorem tej całej chorej sytuacji.
Dojechaliśmy do szpitala. Znów był problem, żeby sie tam dostać, ale udało się. Opowiedziałam swoje objawy, że mam problemy kardiologiczne. Bardzo długo czekałam na wyniki badań laboratoryjnych. Siedziałam w maseczce, dusiłam się, nie mogłam złapać tchu. Personel medyczny też był opętany przez diabła. Śmiano się ze mnie, że jestem wariatką. Kazali mi nosić maseczkę, a ja nie mogłam przez nią oddychać. Kolejny raz myślałam, że umieram. Chciałam napić się wody, poprosiłam pielęgniarkę, a ta mi odmówiła. Jezusa to chociaż octem poczęstowali. Badania laboratoryjne nie wykazały nieprawdłowości, wykonano mi także echo serca, które też było prawidłowe. Z racji, że leczyłam się na depresję zaproponowano mi konsultację psychiatryczną. Zgodziłam się. Przewieziono mnie karetką do budynku obok. Bardzo długo rozmawiałam z lekarzem dyżurnym na izbie psychiatrycznej. Pamiętam, że bardzo źle się czułam. Cierpiałam fizycznie - odczuwałam silny ból w klatce piersiowej. Lekarz wykonał mi badanie alkomatem i test na narkotyki bo nie wierzył, że można czuć się tak podle. Podejrzewałam nawet, że ktoś mi czegoś dosypuje, ale nie - wyniki były ujemne. Zaproponowano mi hospitalizację. Nie zgodziłam się. Nie czułam potrzeby. Przecież psychicznie byłam zdrowa. Pani doktor jednak bardzo mnie namawiała. Podsłuchałam niechcący jej rozmowę. "Ja w niej nie widzę choroby psychicznej". I to mnie utwierdziło w przekonaniu, że z moją głową jest wszystko okej. Ale mimo wszystko, namawiała mnie, abym została. Obiecała, że będę w oddziale trzy dni, zrobią rezonans mózgu i wypuszczą do domu. To mnie przekonało. Zostałam.
Pierwsza hospitalizacja w oddziale psychiatrycznym była ciekawym doświadczeniem. Dostawałam zastrzyki w tyłek, jakieś uspokajacze tak, że pierwszą dobę praktycznie przespałam. Fizycznie i psychicznie poczułam się lepiej. Na tyle lepiej, że nawiązywałam łatwe kontakty miedzyludzkie, byłam przebojowa, spełniałam się artystycznie, rysowałam, pisałam, tworzyłam, malowałam (na oddziale był do tego specjalny kącik). Trafiłam jednak na kolejnego diabła. Mój lekarz prowadzący też był opętany przez Szatana. Powiedziała mi, że mąż i tak się ze mną rozwiedzie, bo jestem chora psychicznie. Nie pamiętam dokładnie, co się działo w oddziale. To był trudny dla mnie czas. Poznałam ciekawych ludzi. Koleżanka również miała epizod psychotyczny, myślała, że jest swoją prababką i mówiła jej głosem. Też niezła odklejka. Mówiła, że nie ma co jeść. Po wyjściu ze szpitala pojechałam i zrobiłam jej zakupy za ponad trzysta złotych i zawiozłam na oddział. Wtedy goście nie mogli wchodzić do szpitala, paczki zostawiało się na izbie. Ona początkowo nie wiedziała od kogo to dostała, myślała, że od swojej mamy. Tak się zestresowała, że aż zemdlała. Później się przyznałam, że to prezent ode mnie. Była na mnie wściekła. Chciałam dobrze, a wyszło jak zawsze. Podobno dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.
Wszystkim w oddziale chwaliłam się, że jestem lekarzem. Byłam z siebie dumna. Większość pacjentów była dla mnie miła, zaś jedna z nich była nastawiona wrogo. Później się dowiedziałam, że zaatakowała moją koleżankę - z którą, mam kontakt po dziś dzień i wiem, że wszystko u niej dobrze. Całe szczęście.
W oddziale był też chłopak, który był bardzo nieporadny. Marzyły mu się okulary. Nie miałam oporów, aby go uszczęśliwić i zamówiłam mu je przez Internet. Byłam dobrym człowiekiem, kochałam ludzi.
Wychodząc ze szpitala nakupowałam za piędździesiąt złotych rękodzieła innych pacjentów. Na oddziale leczyłam ludzi. Jedna chora miała problem z nogą - bardzo ją bolała. Uznałam, że może mieć zakrzepicę żył głębokich, wiec obwiązałam tę kończynę prześcieradłem  i wołałam lekarzy o pomoc. Oczywiście zignorowano mnie.

Wypisałam się na własne żądanie. Oto mój wypis ze szpitala:
"(...) Mąż i inne osoby z otoczenia obserwowały istotną zmianę zachowania chorej. W IP: świadomość jasna, orientacja wszechstronna, w napędzie nieznacznie podwyższonym, z niedostosowanym afektem. W wypowiedziach rozwlekła, paralogiczna, rozkojarzająca się. Wypowiadała liczne treści religijne, snuła wizje zmian na świecie w związku z pandemią koronawirusa, słyszała głos Boga. Negowała myśli i tendencje samobójcze. W oddziale pacjentka bez zaburzeń świadomości, prawidłowo zorientowana wszechstronnie, w nastroju podwyższonym, drażliwa. Chora skracająca dystans, odhamowana, niedostosowana afektywnie. W wypowiedziach wielomówna, wielowątkowa. Pacjentka przyjmowała sertralinę i trazodon, na poczatku stycznia zgłaszała lekarzowi prowadzącemu nadmiar energii, leczenia nie modyfikowano. Na przestrzeni ostatniego miesiąca pacjentka stała się pobudzona, zwiększyła się jej aktywność w mediach społecznościowych (publikowała treści świadczace występowaniu urojeń mesjanistycznych), obserwowano cechy myślenia symbolicznego i paralogicznego (doszukiwała się związku z numerami, interpretowała Apokalipsę św. Jana). Z pobudek psychotycznych dzwoniła na numer ratunkowy 112, do prokuratora oraz dzielnicowego. Podczas hospitalizacji komunikowała się ze znajomymi za pośrednictwem utworzonej przez siebie tajnej grupy w mediach społecznościowych, opisywała tam przebieg hospitalizacji - z tego względu znajomi wywodzący się ze wspólnego środowiska lekarskiego interweniowali u pracowników oddziału. Pacjentka nie widziała potrzeby wdrożenia farmakoterapii, biernie akceptowała prowadzone leczenie, od początku negatywnie nastawiona do pobytu w szpitalu. Chora całkowicie bezkrytyczna wobec swojego stanu zdrowia, do męża nastawiona wrogo. Ambiwalentna, deklarowała chęć rozwodu z mężem bądź wyprowadzenia sie z nim do domu rodzinnego. W trakcie całej hospitalizacji bez zachowań agresywnych i autoagresywnych. Zdecydowanie negowała myśli i tendencje suicydalne.
W dniu dzisiejszym pacjentka wycofała zgodę na dalszą hospitalizację, w związku z brakiem podstaw do zatrzymania pacjentki bez zgody w myśl Ustawy o Ochronie Zdrowia Psychicznego została wypisana na własne żądanie. Konieczne dalsze leczenie psychiatryczne, w przypadku braku współpracy niezbędne będzie założenie wniosku do Sądu Rodzinnego o leczenie bez zgody. Przewiduje się dalszy, postępujący przebieg choroby."
Wściekłam się na to okropne babsko. Gdy przeczytałam wypis aż mi się zrobiło słabo. Jak można było tak o mnie napisać???! Biorąc pod uwagę moje zdrowie fizyczne i psychiczne uznałam, że miałam zespół serotoninowy i chciałam oskarżyć lekarkę o nierozpoznanie go, a co za tym idzie narażenie na utratę życia i zdrowia. Konsultowałam się nawet z prawnikiem - ten jednak nie widział podstawy do wniesienia oskarżenia i odstąpiłam od tego pomysłu.
Po hospitalizacji przeprowadziłam się z synkiem do rodziców, mąż dojechał do nas tydzień później. Bał się. Co chwila straszyłam go rozwodem, albo prosiłam, żeby przyjechał i mówiłam, że za nim tęsknię. Miał mętlik w głowie nie gorszy niż ja. Nie wiedział, gdzie jest granica. Wiedział jedynie, że ma chorą psychicznie żonę i nie chciał jej zostawić. Przysięgał na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie. Spisał się wtedy na medal. Walczył o żonę, o jej zdrowie, o małżeństwo. Nie zostawił mnie.

Wybrana przez BogaWhere stories live. Discover now