Sama sobie szefem.

219 1 0
                                    

Nowa praca dała mi dużego kopa. Już czułam się w miarę stabilnie. Od samego początku sama przyjmowałam pacjentów, dużo się uczyłam, czułam, że jestem dobra w tym co robię, pomagałam ludziom, a oni byli mi wdzięczni. Ta praca to było spełnienie moich marzeń! Ogromna satysfakcja z zawodu. Złapałam Pana Boga za nogi. Czułam, że wszystko ma sens! Nadal mieszkaliśmy u rodziców, synuś chodził do żłobka, J. pracował, dom się budował. Bajka.
Doszło do momentu, że pracowałam bardzo dużo (miałam płacone za nadgodziny, a potrzebowaliśmy wtedy pieniędzy). Do tego stopnia dużo, że przyjmowałam po sześćdziesięciu pacjentów dziennie. Pozwoliłam sobie wejść ludziom na głowę. Wracałam do domu wyczerpana, nie miałam siły na nic. I tak codziennie, każdego dnia. Praca zaczęła mnie frustrować. Nie mogłam już słuchać o bólach kręgosłupa, kaszelkach i katarkach. Miałam dość. Szybko wypaliłam się zawodowo. Mimo wszystko cieszyłam się, że nie umierają mi dzieci. Uratowałam kilka żyć. Z jednej strony satysfakcja, a z drugiej beznadzieja. Kolejny kołowrotek i kolejne błędne koło. Znów się nakręciłam. Nie widziałam już sensu tego wszystkiego.
Mój szef był wspaniałym człowiekiem o wielkim sercu. Opowiedziałam mu swoją historię, zrozumiał mnie. Popłakałam się przy nim. Miał paczkę chusteczek - powiedział, że czasem ludzie u niego płaczą. Dopiero później zrozumiałam, dlaczego.
Pewnego dnia odbył się bal dla lekarzy. Wspaniała impreza, na której była obecna lokalna śmietanka towarzyska. Bawiłam się świetnie. Spotkałam tam panią ordynator oddziału psychiatrycznego. Z początku chciałam udawać, że jej nie widzę, ale odważyłam się i podeszłam do niej. Zaprosiłam ją na rozmowę, poszłyśmy na ubocze. Opowiedziałam jej o swoim życiu, o tym, że zmieniłam lekarza bo już nie widziałam nadziei w naszym nieskutecznym leczeniu. Zrozumiała, pogadałyśmy chwilę i było dalej bardzo miło.
Byłam przepracowana. Miałam już dość pacjentów, dość swojej roboty. Dowiedziałam się też, że młodszy lekarz zarabia więcej ode mnie, a koleżanka, która pracuje krócej niż ja, ma przerwę w pracy a ja nie mam (tak, nie miałam nawet przerwy w pracy mimo, że pracowałam po osiem, dziewięć godzin dziennie!). Wściekłam się. Napisałam do mojej szefowej, że też chcę przerwę. Nie zgodziła się, bo mi się nie należy. Jak to się nie należy? O podwyżkę też się upomniałam u szefa, to mnie wyśmiał. Miałam już po dziurki w nosie tego systemu rzeczy. Powiedziałam, że potrzebuję urlopu, bo jestem przepracowana. Szef mi tego urlopu nie udzielił i powiedział, że jak na niego pójdę, to nie da mi referencji. Co do ch...? Mój wspaniały szef. Jak tak można? Oznajmiłam szefowej, że nie będzie mnie jutro w pracy, bo źle się czuję. Ta w szoku - napisała mi -  jak to mnie nie będzie w pracy? Normalnie, nie przyjdę. Następnego dnia umówiłam się do mojego szefa na wizytę lekarską - teleporadę. Powiedziałam mu o wszystkim. O tych pieniądzach, o przerwie, o tym, że jestem przepracowana i potrzebuję urlopu. Wtedy mnie zrozumiał. Wypisał mi zwolnienie lekarskie na kilka dni. Ale w karcie mi wpisał rozpoznanie "Zaburzenia nerwicowe" - co mnie jeszcze bardziej rozjuszyło. Nie mogłam się pogodzić z taką niesprawiedliwością. Jak można było mnie tak potraktować? Przecież tak bardzo się starałam, całe serce włożyłam w swoją pracę. W głowie mi się to nie mieściło.
W międzyczasie przestałam się leczyć. Do pani doktor z innego miasta ciężko było się nawet prywatnie dobić na teleporadę, nie miałam z nią konktaktu, gdy się coś działo. A ogólnie działo się dużo. Odstawiłam leki, bo chciałam zajść w ciążę. Bez nadzoru lekarskiego, sama, po prostu przestałam je brać. Szukałam pomocy, ale w tej dziurze nawet nie było żadnego sensownego lekarza, a jak już był, to czekało się do niego długo. No cóż. Udało mi się umówić na wizytę, ale w konsekwencji oddałam ją mamie - uważałam, że potrzebuje jej bardziej niż ja.
Znów zaczęłam być pobudzona, drażliwa. Wyostrzył mi się zmysł słuchu - bardzo dokładnie słyszałam dźwięki przez stetoskop. Coś się zaczęło dziać ze mną, ale jeszcze to ignorowałam. J. nalegał na wizytę u lekarza, ale już wtedy nie dało się mnie przegadać. Wymyśliłam sobie, że jest rejestr chorób psychicznych i że nie dam sobie wmówić  choroby poraz kolejny. Powiedziałam, że nie pójdę i tyle. Uświadomiłam sobie, że mój poprzedni epizod psychotyczny był powikłaniem zespołu serotoninowego! Przedawkowano mi dwa leki przeciwdepresyjne - wszystko się zgadzało. Miałam wtedy gorączkę, wysokie ciśnienie i tętno, omamy, niepokój, pobudzenie! Wmawiałam to mężowi, ale on nie chciał mi wierzyć.
Odkleiło mi się ponownie. W czasie zwolnienia lekarskiego ostro działałam. Wiedziałam, że mój czas się kończy i że nie mam chwili do stracenia. Musiałam coś wymyślić. Nie chciałam dłużej pracować w swojej przychodni. Poszłam do szefa. Zapytałam, czy nie ma nic przeciwko, abym założyła działalność gospodarczą (Po co ja to zrobiłam? Nie wiem, bałam się go). Odpowiedział wymijająco. No cóż. Zaczęłam działać. Wymyśliłam sobie, że założę prywatną praktykę lekarską i będę działać na własną rękę. Zrobiłam certyfikat. Byłam w urzędzie pracy zapytać, czy mają jakieś dofinansowanie do otwarcia firmy (tak, ale tylko dla bezrobotnych), dzwoniłam po wszelakich instytucjach, granty, fundusze unijne - no gdzie ja się nie dodzwoniłam. Żadnej kasy nie udało się uzyskać. Byłam nakręcona i zdeterminowana. Pożyczyłam od swojego taty pieniądze. Powiedział, że mu oddam, jak zarobię, a jak nie zarobię, to nie oddam. Zgodził się. Tylko on mnie wspierał, tylko on we mnie wierzył. J. mu nagadywał, że jestem chora, że nie można mi pozwolić działać, że trzeba mnie zapędzić w kozi róg, żebym zaczęła się leczyć. Ale nie, tata był po mojej stronie. Nakupowałam drogiego, w istocie niepotrzebnego sprzętu - nowy full wypasiony telefon, tablet, słuchawki... wydałam ponad dziewięć tysięcy. Miałam jeszcze kupić kasę fiskalną, ale trochę mi zabrakło - i ... nie zdążyłam. Założyłam tę działalność gospodarczą. Byłam sama sobie szefem i bardzo mnie to cieszyło. Myślałam, że mogę wszystko. Miałam już dość pokaźne grono pacjentów i byłam pewna, że będą się leczyć u mnie prywatnie. Życie znów nabrało kolorów.
Szef wezwał mnie na rozmowę. Powiedział, że nie wyraża zgody na działalność gospodarczą, że nie mam wiedzy, aby leczyć pacjentów i że mam ograniczyć aktywność w mediach społecznościowych, bo on mnie obserwuje. Że co??? Co do cholery? Byłam w szoku. Nie wierzyłam w to co się dzieje, nie wiedziałam, co dalej robić. Byłam wściekła i rozgoryczona. Nie chciałam dłużej pracować dla tego człowieka. Ale co miałam dalej robić? Zacząć trzecią specjalizację? Postawić wszystko na jedną kartę i żyć tylko z działalności? Najlepiej, bo pewnie to mi się uda! Miałam mętlik w głowie. Postanowiłam, wbrew szefowi, rozkręcić działalność. W domu moich rodziców było pomieszczenie, około czterdziestu metrów kwadratowych - chciałam je zaadaptować pod dwa gabinety lekarskie, miałam wygospodarować jeszcze miejsce dla kosmetyczki i fryzjerki, a jeszcze tam była łazienka i miejsce na poczekalnię! Super to sobie wymyśliłam. Miałam już ekipę remontową i stolarza. Tylko nie miałam już kasy.
Niedawno dowiedziałam się, że mój mąż zadzwonił do mojego szefa. Wyjaśnił mu, że jestem chora, bo bał się, że mnie wyrzuci z pracy. Jego zachowanie w stosunku do mnie najpewniej było reakcją na tę rozmowę. Też chciał mi pomóc.
W mojej przychodni mieli jeszcze pracować inni specjaliści. Znalazłam ludzi, chcieli ze mną współpracować. Swoją koleżankę psycholożkę zaprosiłam na omówienie warunków naszej umowy. Nie mając pieniędzy, nie mając pacjentów ani dochodu chciałam zaproponować jej trzy tysiące złotych na rękę - a żeby dziewczyna sobie miała. Miałam dobre serce i byłam dobrym szefem. Przyjechała z piwkami. Raczyłyśmy się. Ja wtedy nie paliłam papierosów, a ona tak. Pozwoliłam jej zapalić w kotłowni. Ojciec, też podpity - przyszedł i zrobił mi awanturę, że palę i że palę w domu. Nie wierzył mi, że to nie ja. Wściekłam się na niego bardzo, popłakałam się. Nie pamiętam tej imprezy dokładnie. Pamiętam tylko, że kilka razy płakałam z bezsilności i wściekłości. Już wtedy psycholożka wiedziała, że coś się ze mną dzieje. Wmawiała mi, że na to, co wyprawiam jest ICD-10. Że to choroba. Nie chciałam jej w ogóle słuchać. Myliła się. Nic mnie nie powstrzyma. Nawyżej nie będę z nią współpracować. Dowiedziałam się później, że tego wieczora rozmawiała z moim mężem - powiedziała, że kwalifikuję się do leczenia. Wyśmiałam ich wszystkich. Przecież jestem zdrowa, mam tyle w sobie energii i motywacji. Będę działać niezależnie od wszystkiego!
Następnego dnia kontynuowaliśmy z tatą imprezę. Piliśmy sobie piwka, gadaliśmy. Było dużo łez, dużo śmiechu. Ogólnie wylewaliśmy swoje żale. Jedynie tacie mogłam wtedy zaufać i tylko on był dla mnie wsparciem. Reszta chciała mnie na siłę leczyć. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, zaczęliśmy sobie czytać Pismo Święte i powiedziałam mu wtedy, że wiem, że jestem wybrana przez Boga. Był pijany, nie wiem czy zrozumiał, czy to pamięta. To przecież ja byłam tą kobietą na pustni, co kusił ją Szatan! Ja to przeżyłam. Zaczęliśmy bardzo głośno rozmawiać, wręcz krzyczeć! J. zszedł na dół i wydarł się, że jestem chora i nie można ze mną tak rozmawiać! Co za akcja.
I nagle stało się coś nieoczekiwanego. Zaczęłam umierać poraz trzeci. Jak Jezus upadał trzy razy, tak i ja trzeci raz leżałam na łożu śmierci. Zaczęłam szybko oddychać, serce waliło mi jak oszalałe, zaczęło mi się kręcić w głowie, traciłam przytomność, krzyczałam, że umieram! Mama właśnie wróciła z pracy i była przerażona tym, co się ze mną dzieje. NIE UMIERAJ, NIE UMIERAJ! J. zadzwonił na 112. Ja mówię, że nie chcę żadnej karetki, bo to już na mnie czas i muszę umrzeć. Rodzina jeszcze w większej panice. Przyjechała karetka w asyście policji. Byłam już prawie martwa, ale kiedy ich zobaczyłam nagle ożyłam. Chcieli mnie zabrać ze sobą, ale się nie dawałam. Tłumaczyli, byli cierpliwi, chcieli mi pomóc. Ja byłam uparta, nie chciałam nigdzie iść. Przeszkadzali mi w umieraniu! Chyba z godzinę im tłumaczyłam, że nie jestem chora, pokazywałam wypis ze szpitala, że to kłamstwo i brednie. Nie wyrażam zgody. NIE wyrażam zgody. NIE WYRAŻAM ZGODY. Tak krzyczałam, kiedy nagle powalili mnie na glebę i skuli w kajdanki. Leżałam skuta w salonie, a J. zakładał mi buty. Świat wirował, byłam zdezorientowana! Pijanego ojca matka schowała do drugiego pokoju. Synusia też wzięła, żeby nic nie widział. Wsadzili mnie do karetki i wywieźli. Pamiętam, że padał wtedy śnieg, była piękna biała zima. Nie wiedziałam, gdzie mnie wiozą i co się ze mną dzieje. Byłam ubrana w ciuchy po domu, miałam nieogolone nogi, no tragedia. Zawieźli mnie na izbę przyjęć szpitala psychiatrycznego. Nie wiedziałam co się dzieje. Zadzwonili po lekarza dyżurnego. I przyszła, przyszła moja pani ordynator, która dobrze mnie znała i leczyła. Ujrzałam światełko w tunelu - uratuje mnie! Zobaczyła mnie podpitą, skutą kajdankami, w rozciągniętym dresie. Co za wstyd. Długo rozmawiałyśmy. Tłumaczyłam jej, że nic się nie stało, że przecież jestem zdrowa, że nie wiem co się dzieje. Zapytała, czy wrażam zgodę na hospitalizację. Odpowiedziałam, że nie. "No to przyjmujemy panią bez zgody na oddział." Że co? J. był wtedy ze mną, jechał za karetką. Wszystko pani doktor wyjaśnił i mówił, że trzeba mnie leczyć. Zadzowniliśmy do znajomej psycholożki - trzeba mnie leczyć. Mówię, zadzwońmy do mojego taty! Tylko on mnie rozumie! A on pijanym głosem powiedział - trzeba leczyć. Nie było już dla mnie ratunku. Zamknęli w oddziale psychiatrycznym.

Wybrana przez BogaWhere stories live. Discover now