"Boję się, ale ja się będę bał całe życie, bo nie wiem, gdzie jest granica."

192 2 0
                                    

Krótko po hospitalizacji wróciłam z bratem i synem w rodzinne strony. Zamieszkaliśmy u rodziców. J. został. Był zmęczony, chciał odpocząć. Dojechał do nas po tygodniu. Nie wiedział, w jakim jestem stanie, mimo ciągłego kontaktu. Raz groziłam mu rozwodem, a raz prosiłam, żeby przyjechał. Błagał mnie, abym przyjmowała leki, co też czyniłam. Dostałam na oddziale aripirazol. Miałam liczne działania nieporządane - lęk, drżenia, silne zawroty głowy, czułam jak przez moje ciało przechodzą prądy, utrudnione chodzenie. Mimo to stan mojego zdrowia powoli się poprawiał. Nadal byłam w manii, ale przebiegała ona łagodniej. Rysowałam, śpiewałam, nie zajmowałam się dzieckiem. Obowiązki matki przejęła moja mama. Byłam szczęśliwa, że nie muszę mieć na sobie odpowiedzialności, że mogę odpocząć, zająć się sobą. Był wtedy koniec kwietnia. Od lipca miałam przenieść rezydenturę w inne miejsce, miałam już wszystko załatwione. Pomieszkaliśmy u rodziców przez chwilę, potem przeprowadziliśmy się do innego miasta, gdzie miałam zacząć pracę. Mania ustąpiła. Mimo wszystko byłam w kiepskim stanie psychicznym. Bałam się nowego miejsca zamieszkania, bałam się nowego życia, bałam się powrotu do pracy - nie czułam się dobrze. Wiedziałam, że jest zdecydowanie za wcześnie, ale już wszystko było zaplanowane - wracam do roboty. Mieszkaliśmy w nowym mieście trzy tygodnie. To był koszmar. Codzienny lęk, codziennie coś się działo. Miałam już rozpisane dyżury na SORze. Pisali do mnie z pracy, mimo iż jeszcze nie miałam podpisanej umowy. Spotykałam się z moją przyjaciółką, była dla mnie wsparciem. Pomagała, rozmawiała, ale to było za mało, żeby mnie ogarnąć. Nadal nie miałam siły zajmować się synem, cały obowiązek spadł na męża. Chodziliśmy na spacery, poznawaliśmy okolicę, gubiliśmy się wśród bloków. Jazda samochodem po obcym mieście była tragedią. Mimo nawigacji bałam się jeździć, a musiałam. Bałam się, że nie będę miała, gdzie zaparkować. Codzienność była dla mnie trudna. Konieczność egzystencji była nie do udźwignięcia. Potrzebowałam czasu, potrzebowałam odpoczynku, a w moim życiu następowały ogromne zmiany. Kompletnie nowe otoczenie, nowa rzeczywistość. Dobrze, że chociaż sklep był blisko. Synek zaczął chodzić do żłobka - już pierwszego dnia nabił sobie guza, biedaczek.
Nadszedł dzień, w którym miałam stawić się w pracy. Musiałam przejść badania i pojawić się u lekarza medycyny pracy. Poszłam tam. Zapytana o choroby, powiedziałam, że nie wiem, chyba nie jestem chora, ale byłam w szpitalu i przyjmuję lek przeciwpsychotyczny. Kobieta nie skreśliła mnie - kazała mi donieść wypis i przyjść później. Gdy przyszłam poraz kolejny do zakładu - tej lekarki już nie było. Trafiłam na jakiegoś diabła - babsko powiedziało, że ona mnie nie przepuści, bo biorę "JAKIEŚ LEKI" i byłam w szpitalu. Że mogę być zagrożeniem dla pacjentów. Byłam w szoku. Świat mi się zawalił, nie wiedziałam co robić. Wróciłam do domu z płaczem. Wiedziałam, że to koniec mojej kariery pediatry. Szukałam sposobu na wyjście z tej sytuacji. Dzwoniłam do Ministerstwa Zdrowia z pytaniem - co dalej. Nikt nie wiedział. Dzwoniłam do swojego starego szpitala z prośbą o cofnięcie mojego wypowiedzenia. Ordynator nie zgodził się, nawet nie wiedział o mojej sytuacji. Wiem dlaczego. W całym ferworze mojej choroby nawet się z nim nie pożegnałam. Pisałyśmy z przyjaciółką na grupach w mediach społecznościowych - co zrobić. Nikt nie miał pomysłu. Nie dało się zrobić nic. Ale pojawiło się światełko w tunelu. Złożyłam odwołanie do Wojewódzkiego Ośrodka Medycyny Pracy. Byłam zestresowana, bo miałam tylko kilka dni na to, aby podpisać nową umowę ze szpitalem - inaczej rezydentura przepada. Dostałam termin wizyty. Przygotowałam się na nią. Miałam historię swojej choroby, całą dokumentację z poradni, wszystko. Gdy czekałam na swoją kolej modliłam się do Boga. Bardzo się bałam o swój los. Pamiętam, że modliłam się tak żarliwie i powiedziałam Stwórcy - cokolwiek się nie wydarzy, będę szczęśliwa, niech dzieje się Wola Twoja. Nadeszła moja kolej. Maglowali mnie chyba z półtorej godziny, dokładnie opisywałam przebieg swojej choroby, swoje myśli, uczucia, fakty. Dwie młode lekarki przepytywały mnie bardzo szczegółowo. Efekt? Nie przepuściły mnie. Po prostu nie. "Musi pani jeszcze trochę odpocząć."
Pytam - ile? "Jeszcze trochę". Pytam ILE? "Tyle, ile będzie trzeba." Zadałam im pytanie - czy panie mają świadomość, że właśnie wali się mój świat, że straciłam pracę, rezydenturę, karierę, pieniądze? Mam małe dziecko, i z czego ja teraz będę żyć? Były niewzruszone. Nie i koniec. Wyszłam stamtąd jeszcze bardziej załamana, ale wiedziałam, że taki jest na mnie Boski Plan, i to mnie troche uspokoiło. Teraz już wiem, że mogłam napisać pismo do Ministerstwa Zdrowia z opisem swoje sytuacji i wrócić do pracy - jak wyzdrowieję. Wtedy nie miałam tej świadomości.
Zerwaliśmy umowę ze żłobkiem - dyrekcja była okrutna. Mimo tego, że straciłam pracę, kazali mi płacić karę. Wróciliśmy całą rodziną do rodziców.
Nadmienię, że odkąd wróciliśmy do mojego rodzinnego miasta, byłam pod opieką psychiatry - pani ordynator tutejszgo oddziału psychiatrycznego. Kobieta bardzo chciała mi pomóc, sama dawała mi leki, abym nie musiała ich kupować (bez rozpoznania były bardzo drogie, a po hospitalizacji nie miałam żadnej diagnozy, bo przecież nie dałam się leczyć i wypisałam się sama ze szpitala). Była cierpliwa, dała mi swój numer telefonu, żebym w każdej chwili mogła do niej zadzwonić. Nie nadużywałam jej dobroci. Mimo dużego zaangażowania czułam się coraz gorzej. "Im wyżej skaczesz, tym bliżej dna". Po ciężkiej manii następowała powoli depresja. Z wielkiej górki spadłam na samo dno. Tylko leżałam i jadłam, nie miałam ochoty na nic, praktycznie nie wychodziłam z domu. Moja mama, jak wcześniej wspomniałam, zastępowała mojemu synowi matkę. J. pracował zdalnie, a ja leżałam. Dziecko potrzebowało opieki, uwagi. Większość czasu spędzała z nim moja rodzicielka - karmiła go, przewijała, mój tata zaś chodził z nim na spacery. Namawiali mnie, żebym z nimi się wybierała - może kilka razy udało się mnie wyciągnąć. Ale wolałam leżeć. I leżałam. Przesypiałam prawie całe dnie i noce. Mama podtykała mi pod nos jedzenie, które jadłam w ogromnych ilościach. W krótkim czasie przytyłam bardzo dużo - około dwudziestu kilogramów. Czułam się potwornie. Egzystencja była dla mnie prawdziwym cierpieniem. Niewiele pamiętam z tego okresu. Wszystko zlało się w jedną całość. Chodziłam regularnie z mężem do psychiatry. Wszelkie próby leczenia, zmiany leków, nie przynosiły efektu. Nadal odczuwałam silne skutki uboczne. Najgorsze były zwroty głowy. Czułam się jak pijana. Nie byłam w stanie funkcjonować. Wycofałam się z życia społecznego, nie było mnie. Utnęłam gdzieś między życiem a śmiercią. Ale nie miałam myśli samobójczych. Wiedziałam, że muszę się ogarnąć dla syna, dla męża, dla rodziny, dla siebie. Było bardzo ciężko. Nie mogłam się pozbierać po tym, co mi się przytrafiło. Zwątpiłam w Boga. Byłam na Niego zła, bo mnie oszukał. Jezus miał po mnie przyjść, a Go nie było. Wszyscy mnie oszukali. Byłam zła na Stwórcę, ale po czasie mu wybaczyłam. I mam nadzieję, że on też mi kiedyś wybaczy to, że mu nie zaufałam. Przecież On właśnie taki miał na mnie plan! Wiem, że bez Niego nasze życie nie miałoby sensu. Bo czymże byłoby nasze istnienie bez Jehowy? Żyć tylko po to, aby umrzeć? Musi coś być po drugiej stronie, głęboko w to wierzę. Każdy z nas niesie swój krzyż i na każdego z nas Bóg ma swój plan. Każdy z nas jest ważny dla Stwórcy. Długo do tego dochodziłam, ale nie mogłam pogodzić się z tym, co mnie spotkało. Zwątpiłam w swoją boskość, zwątpiłam w Niego. Czas przemija, my przemijamy...
Mieszkaliśmy u rodziców około półtora roku. W tym czasie mój syn dorastał. Niewiele pamiętam z okresu jego wczesnego dzieciństwa. Byłam za bardzo skupiona na sobie. Dużo się działo, świat kręcił się dalej.
Pewnego dnia postanowiłam zapisać swojego synka do przychodni lekarskiej i nadgonić jego szczepienia. W czasie pandemii, będąc w manii, to ja napisałam w mediach społecznościowych, żeby odwołać na ten czas obowiązek szczepień, żeby niepotrzebnie nie narażać się na zarażenie. Ktoś z góry to podchwycił (wówczas sądziłam, że to moja zasługa!) - zostały one zawieszone. Bądź co bądź - poszłam do lekarza i zapisałam nas do POZu. Nie miałam wtedy pracy, byłam na zwolnieniu lekarskim. Jakieś tam grosze dostawałam z ZUSu - dobre i to, mieliśmy za co żyć. Wracając - podeszłam do właścicielki przychodni i zapytałam, czy nie poszukuje lekarza. TAK! POSZUKUJĘ! Całej nocy nie mogłam spać z wrażenia. Już następnego dnia podpisałyśmy umowę. "Witamy na pokładzie" - usłyszałam. I bardzo się cieszyłam, że mam robotę, jakąś perspektywę, cokolwiek. Coś zaczęło się dziać w moim życiu. Nadal nie byłam w dobrej kondycji psychicznej. Nie mogłam się odnaleźć, nie mogłam się skupić, czułam się jak debil. Nie miałam wiedzy, żeby samodzielnie przyjmować pacjentów. Przez większość czasu pisałam recepty. Może mało ambitne, ale lepszy rydz niż nic. Mimo wszystko byłam zadowolona.
Mieszkanie z rodzicami było dla mnie bardzo wygodne. Nie musiałam robić zbyt wiele - mama zajmowała się synkiem, sprzątała, prała, gotowała. Gorzej pobyt tam znosił mój mąż. Moja rodzicielka była bardzo zaborcza. Wiem, że chciała dobrze, że chciała nam pomóc, ale nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Wbrew woli J. prała jego brudne gacie, ten się wkurzał, mówił jej, że ma tego nie robić, a ta robiła to dalej. Biedny J. Nie obyło się bez większych lub mniejszych konfliktów. Napięcie stale rosło, a mimo to mama codziennie robiła mu kawkę do pracy, gotowała mu (J. cały czas pracował zdalnie w domu moich rodziców). Mąż bardzo się denerwował na teściową. Co chwila wynikały jakieś awantury. Prosił ją, aby dała mi szansę na nadrobienie kontaktu z dzieckiem, aby nie wyręczała mnie, aby mnie aktywizowała - ta natomiast chcąc dobrze robiła za mnie prawie wszystko. Niedawno rozmawiałam z mamą - powiedziała, że moja choroba bardzo ją przytłoczyła, a opieka nad wnukiem była dla niej bardzo wymagająca. Chodziła na nocki do pracy, a po niej bezpośrednio zajmowała się małym tylko po to, abym mogła pospać. Spotykało się to z dezaprobatą ze strony J. Błędne koło. Chciała dobrze, a wychodziło źle.
J. na gwałt poszukiwał mieszkania do wynajęcia. Ja bardzo nie chciałam. Było mi dobrze u rodziców. Nie miałam zbyt wielu obowiązków. Wizja przeprowadzki była dla mnie koszmarna. Nie miałam siły na tułaczkę po świecie, zaczynanie od nowa, w obcym miejscu. Odwlekałam to możliwie w czasie. W miedzyczasie udało nam się znaleźć dom do kupienia. Ale jak go oglądaliśmy to jeszcze nawet dachu nie było. Mimo to zdecydowaliśmy, że na niego poczekamy. Rozpoczęliśmy procedurę uzyskania kredytu. Dom powoli się budował, a my tkwiliśmy w chałupie moich rodziców.
Co J. czuł? Bardzo dużo złych emocji. Życie z chorą psychicznie żoną nie było łatwe. Miałam już wtedy diagnozę - choroba afektywna dwubiegunowa powikłana epizodem psychotycznym. Warunkiem naszego małżeństwa było przyjmowanie przeze mnie leków.
"Bardzo potrzebowałem ciebie spowrotem. Nienawidziłem tam mieszkać, ale byłaś moją żoną i nie mogłem cię zostawić. Potrzebowałaś pomocy. Cierpiałem razem z tobą, gdy byłaś nieobecna. Była przede mną straszna perspektywa życia - albo szalejąca albo leżąca żona, ale z ciebie nie zrezygnowałem. Przy kolejnej górce wiedziałem, że da się ciebie ogarnąć. Nie wiedziałem co się dzieje, bałem się. O ciebie, o naszego syna, o naszą rodzinę. Nie wiedziałem, co nas czeka." Musiał mieć w sobie dużo siły i cierpliwości. Aż dziwię się, że mnie nie zostawił. Kochał mnie. I kocha nadal. "Boję się, ale ja się będę bał całe życie, bo nie wiem, gdzie jest granica."
Nadal czułam się źle. Wiedziałam, że leczenie przez panią ordynator było nieskuteczne. Szukałam dalej pomocy i znalazłam inną panią doktor, z którą miałam wizyty online. Ta dołączyła mi lamotryginę - stabilizator nastroju. I życie powoli nabierało barw. Zaczęłam wychodzić do ludzi, zaczęłam się uśmiechać. Nabrałam chęci do życia, ale tak na spokojnie, nie to co w manii. Powoli wychodziłam z depresji. Czekaliśmy, aż wybuduje się nasz dom. Mieliśmy perspektywę. Dodatkowo moja obecna pracodawczyni usilnie mnie namawiała, abym rozpoczęła rezydenturę z medycyny rodzinnej. Miałam przecież papier od lekarza medycyny pracy o przeciwwskazaniach do kontynuacji specjalizacji, więc mogłam zrekrutować się jeszcze raz. Tylko, że ona nie miała akredytacji do prowadzenia rezydentów, więc musiałam zmienić miejsce pracy. Udało się! Dostałam się na medycynę rodzinną! Byłam szczęśliwa. Wszystko znów zaczęło mieć sens.

Wybrana przez BogaWhere stories live. Discover now