Pobyt w więzieniu.

194 1 0
                                    

"Oto diabeł będzie wtrącać niektórych z was do więzienia, abyście zostali wypróbowani i doznawali ucisku." Apokalipsa Św. Jana

Tak właśnie się czułam. Wtrącona do więzienia. Faszerowano mnie lekami, znów zastrzyki w tyłek. Gdy jedna pielęniarka przyszła do mnie, chciałam ją przekupić, żeby mnie nie ukłuła, ale nie dała się. Musiała dobrze wykonywać swoją pracę. Zamknięto mnie w szpitalu psychiatrycznym, bez mojej zgody, we własnym domu, skuto kajdankami i wywieziono do szpitala! Czułam się podle. Nie wiedziałam co się dzieje. Przez dwa dni nie wychodziłam w ogóle z łóżka, wstydziłam się, że tam jestem. Wstydziłam się innych pacjentów. Znów leżałam i jadłam, a w międyczasie ogarniałam swoją firmę. Martwiłam się, bo miałam wrócić do pracy. Co ja powiem szefowi? Musiałam do niego zadzwonić. I zadzwoniłam. Powiedziałam mu o wszystkim. Zrozumiał, życzył mi zdrowia. Chociaż jedną sprawę miałam załatwioną. W tym czasie J. zadzwonił do mojej szefowej. Opowiedział o mojej chorobie, że potrzebuję odpoczynku, że jestem w szpitalu psychiatrycznym. Później dowiedziałam się od koleżanek z pracy, że wszyscy wiedzieli o mojej hospitalizacji w psychiatryku. Co za wstyd, nie mogłam tego udźwignąć. Mimo wszystko nie byłam traktowana źle. Może mi współczuli? Nikt się nie dziwił, że wysiadłam psychicznie - byłam przepracowana, przemęczona.
Gdy przywieziono na izbę, nie miałam ze sobą nic. Żadnych ubrań, kapci. Wzięto mnie z domu tak, jak stałam. Dostałam fioletową piżamę. Zdjęłam buty i skarpety i poszłam po coś do pielęgniarek. Czułam, jak po stopach płynie mi krew, jak Jezusowi przebitemu na krzyżu. Czułam, że lecę, unoszę się ponad ziemią. Oczywiście to było tylko złudzenie.
Oddział psychiatryczny przypominał ten z filmów. Kolejka po leki, sprawdzanie, czy nie ma się ich pod językiem. Mimo to udało mi się kilka razy tabletki wypluć do zlewu. Nie czułam się chora. Ponownie czułam się wybrana. Ale tym razem nie czekałam już na nic. Co miało się stać, to się stało i się stanie.
Na oddziale poznałam kilka ciekawych osób. Jedna osoba ze schizofrenią paranoidalną cały czas pytała, czy o niej rozmawiamy, plotkujemy - no jakby nie było ciekawszych tematów. Jedna kobieta po przechorowaniu COVID nabawiła się zaburzeń lękowych, cały czas płakała i bała się wyjść do domu, że sobie w domu nie poradzi - dość szybko ją wypisano. Kolejny pacjent, to był dopiero hit. Jak się z nim rozmawiało, to w ogóle nie było widać, że jest na cokolwiek chory. Ale jego też przywieziono w kajdankach, chyba za jakąś bójkę. Robił mi herbatę, pożyczał cukier - bardzo w porządku facet. Ale cały czas pisał listy, w których zaskarżał lekarzy i żądał od nich odszkodowań w wysokości biliona bilionów dolarów. Mówił to z takim przekonaniem, że wtedy zauważyłam, że coś jest nie tak. Pewnego dnia napadł na ordynatorkę. Rzucił w nią kubkiem i wyzwał od najgorszych. Po tej akcji wywieziono go przypiętego pasami do innego szpitala. Poznałam też M. Był to młody chłopak, ze stwierdzoną schizofrenią. Trafił do szpitala po podpaleniu samochodu. Bardzo sympatyczny, wesoły. Imponował mi swoją dobrocią. Też wierzył w Boga. Opowiedziałam mu historię swojego życia i uznał, że mogę być wybrana. Wierzył mi. Płakał nad moim losem, płakaliśmy oboje. Nic się z nim nie działo szczególnego podczas pobytu w szpitalu. Ot, chłopak, który popełnił błąd i trafił w niewłaściwe miejsce. Ale któregoś dnia kompletnie oszalał - zaczął pić płyn do dezynfekcji, który wisiał na korytarzu. Nie pamiętam już dokładnie co nawywijał, ale został zamknięty na obserwacji. Chciał zamieszkać ze mną, nie chciał wracać do domu. Rodzice go nie rozumieli, trzymali pod kloszem, bali się o niego. Szybko został wypisany. Później jakiś czas miałam z nim kontakt. Pracował, wrócił do normalności.
Bardzo chciałam wyjść do domu, ale nie chcieli mnie wypuścić. Czekało mnie jeszcze spotkanie z sędzią, jako, że byłam hospitalizowana bez zgody. Sędzia mnie wyśmiał - jak można pić piwo i czytać Pismo Święte? Ano. Ostatecznie wyraziłam zgodę na leczenie. Co chwila zmieniałam zdanie - raz chciałam, aby mąż miał dostęp do informacji o moim stanie zdrowia a raz tę zgodę wycofywałam. Dzwoniłam do rzecznika praw pacjenta, aby się dowiedzieć, jak się z tego bagna wydostać. Nic nie osiągnęłam, denerwowałam się tylko jeszcze bardziej.
W oddziale ogólnie nie było jakoś źle. Karmili dobrze. Był kącik do prac plastycznych, zajęcia, śpiewaliśmy, chodziliśmy na spacery do warzywniaka. Wychodziliśmy co kilka godzin na papierosa. Takie spotkania integracyjne. Pacjenci ogólnie byli dla siebie mili, pozornie zdrowi. Wkurzało mnie to, że wszystkich po kolei wypisywali do domu, a mnie nie. Pragnęłam stamtąd uciec. Początkowo myślałam, że mój lekarz prowadzący jest do mnie nastawiony wrogo. Miałam wrażenie, że mnie nie rozumie i na siłę próbuje leczyć. Pamiętam, że miałam do wykonania test - z pytań: "Czy kochasz mamę?", "Czy chciałbyś zostać bibliotekarzem?" - na jego podstawie wywnioskowano, że mam ciężką manię. No ale jak, ja się pytam?
Były momenty, że czułam się źle fizycznie. Znów zaczęło mnie boleć serce. Lekarz dyżurny przyłożył mi badziewny stetoskop do klatki piersiowej, osłuchał i stwierdził, że nic mi nie jest. Trochę go w duchu wyśmiałam, ale było mi przykro, że mnie zlekceważył. Ciśnienie mi skakało do 160. Przy kolejnym "ataku serca" wykonano mi EKG - bez zmian. Czysta somatyzacja. Był dzień, że myślałam, że tam zejdę. Znów. Może nie leżałam na łożu śmierci, ale było mi strasznie słabo, nie mogłam oddychać, nie wiedziałam co się dzieje. Źle tolerowałam leczenie. J. codziennie do mnie przychodził. Raz się cieszyłam na jego widok, raz straszyłam rozwodem. Miałam kołowrotek emocji. Nie umiałam się pogodzić z tą sytuacją. J.przynał mi się do czegoś. Gdy dzwonił po karetkę skłamał, że jestem agresywna. To dlatego mnie wzięto na siłę! Podobno tak kazał mu zrobić lekarz psychiatra. Byłam na niego zła i do dziś mam do niego żal, że to zrobił. Nie mogę się pozbierać po upokorzeniu, jakie miało miejsce. Mnie? Lekarza? W kajdankach do psychiatryka? Myśl nie do zniesienia. Mąż twierdzi, że uratował mi tym życie. Że gdybym nie zaczęła się znowu leczyć, straciłabym wszystko znów - zdrowie, pracę, karierę, rodzinę. To strasznie bolesne.
Pani ordynator nie chciała mnie wypuścić z oddziału. Powiedziała mi coś z tym stylu, że jak się kogoś kocha, to się go wspiera czasem dobrym słowem, a czasem mieczem. Wiedziałam, co ma na myśli. Kobieta chciała mi pomóc. Wyleczyć mnie. Namawiała mnie, żebym nie rozwodziła się z mężem. Mawiała, że to mój anioł stróż. Miała rację, a ja jej wtedy nie wierzyłam. Dostałam kolejny wpis z psychiatryka: "(...), czynna zawodowo lekarka, przywieziona karetką PR w asyście Policji, zabezpieczona kajdankami. Leczona psychiatrycznie z powodu epizodu depresyjnego (miała obniżony nastrój, zmniejszony napęd, występowała anhedonia), epizod wycofał się po leczeniu farmakologicznym, następnie wystąpił epizod maniakalny? (chciała napisać książkę o wszystkich religiach świata i udowodnić, że to jedyna religia, była wielomówna, wielowątkowa, wielkościowa, wypowiadająca szereg urojeń religijnych), z którego powodu była hospitalizowana w szpitalu psychiatrycznym z rozpoznaniem F23.0 Ostre wielopostaciowe zaburzenia psychotyczne bez objawów schizofrenii. Po ostatnim wypisie leczenie ambulatoryjne przerwała, od dwóch miesięcy nie przyjmowała leków. W chwili przyjazdu karetki leżała na podłodze i mówiła, że umiera. Pomimo długiej rozmowy z zespołem ratownictwa medycznego i policją nie wyraziła zgody na przewiezienie do szpitala, została skuta kajdankami i doprowadzona do PIP. Poziom alkoholem w PIP 0,223 w wydychanym powietrzu. Przyjęta na oddział z art 23 UOOZP. Z wywiadu: stan psychiczny uległ stopniowemu pogorszeniu od wielu tygodni: nie brała leków, nie chciała iść do psychiatry, założyła działalność gospodarczą, pożyczyła pieniądze od ojca, mniej spała, zwiększyła się jej aktywność w mediach społecznościowych, podejmowała nieracjonalne decyzje finansowe (pomimo dużego obciążenia kredytem na dom chciała zrezygnować z dotychczasowej pracy w POZ i założyć własny gabinet), była chwiejna emocjonalnie, w chwilach sprzeciwu i konfrontowania jej z jej stanem zdrowia była drażliwa, płaczliwa. Przy przyjęciu pacjentka niekrytyczna do choroby, negująca dane z wywiadu, niedokojarzona, prowadziła rozważania na temat Pisma Świętego, pytała, czy to możliwe, że kobieta, która uciekła na pustnię może być ona. W trakcie hospitalizacji pacjentka w zachowaniu bez agresji ani autoagresji, negatywnie nastawiona do hospitalizacji i stosowanej farmakoterapii, racjonalizująca swojego zachowanie, negowała obecność halucynacji. Zgłaszała szereg działań nieporządanych związanych z leczeniem farmakologicznym w przeszłości. Ze względu na zgłaszane przez pacjentkę wymioty odstawino aripirpazol. Do leczenia włączono haloperidol uzyskując częściową poprawę stanu psychicznego: pacjentka bez ewidentnych objawów psychotycznych, wypowiedzi wielościowych, w nastroju nieco podwyższonym, napędzie wyrównanym, bez myśli "s". Do choroby zostaje mało krytyczna."
Większość ludzi wtedy była moimi wrogami. Cały świat stanął przeciwko mnie. Nie rozumiałam dlaczego. Nie rozumiałam, dlaczego mnie to wszystko spotkało? Dlaczego akurat ja? Wtedy już sama nie wiedziałam, czy faktycznie jestem wybrana, czy jestem po prostu pojebana? Chyba to drugie. Bo do tej pory nikt po mnie nie przyszedł. Po czasie nabrałam dystansu do swojej choroby, przyjmuję leki, jestem pod stałą opieką psychiatry, prowadzę higieniczny tryb życia, urodziłam drugie dziecko, pracuję. Jest dobrze. Ale nadal nie mogę się pogodzić z tym wszystkim, co mnie spotkało. Napisanie tego tekstu przywołało bardzo dużo wspomnień. Tych dobrych i tych złych. Na samą myśl o moim życiu chce mi się płakać. Łzy cisną się do oczu. Nie wiem jaka będzie reakcja otoczenia na tę "książkę". Dlatego chciałabym zostać anonimowa. . Przecież jestem normalnym człowiekiem. Dużo się uczę, aby być dobrym lekarzem. Mam wielkie serce do ludzi, pragnę im pomagać. To daje mi radość. Nie chciałabym być oceniana przez pryzmat mojej choroby. Tak, jestem po prostu chora. Ale biorę leki i jestem w remisji. Już jestem normalna. Ale z bagażem doświadczeń. Wszyscy chcieli mi pomóc, a ja traktowałam ludzi jak wrogów. Uważałam, że lekarze są opętani przez diabła i chcą mi zaszkodzić. A przecież każdy chciał dobrze.
Dziś jestem świadoma swojej choroby. Teraz, gdy tylko się coś dzieje, reaguję. Nie pozwolę dopuścić się do takiego stanu, jaki dwukrotnie przeżyłam. Nadal wierzę w Boga i mam nadzieję, że mi wybaczy moje zwątpienie. Każdy błądzi. Życie jest tylko jedno i trzeba je pięknie przeżyć, by być szczęśliwym. Trzeba być w zgodze z samym sobą, umieć wybaczyć sobie. Piszę to po to, aby świat spróbował mnie zrozumieć. Że momentami nie byłam sobą. To choroba mną zawładnęła i upubliczniła najgorsze momenty mojego życia. Jest mi strasznie wstyd za to, co się wydarzyło, ale cóż. Zachorowałam. Po prostu zachorowałam. Chciałam przeprosić tych, których wystarszyłam, których skrzywdziłam. Może, gdy mi wybaczycie, będzie mi się łatwiej żyło. Tego sobie życzę. Dziekuję, za wytrwanie do końca.

Wybrana przez BogaWhere stories live. Discover now