︶꒦꒷ 𝚁𝚘𝚣𝚍𝚣𝚒𝚊ł 𝟼 ꒷꒦︶

101 7 17
                                    

Ostatnie dni nie były dla Rodyego zbyt produktywne. Spędził je głównie na wylegiwaniu się w łóżku w całkowitej próbie nie opuszczania pomieszczenia służącego mu za jego własny pokój. Nie miał najmniejszej ochoty się podnosić, więc robił to jedynie wtedy gdy było to czynnością już naprawdę dla niego konieczną. Śniadanie, obiad, kolacja, oraz toaleta. Oprócz tego próbował zrobić coś ze swoim ciągłym zmęczeniem, przeplatającym się w ten a przy tym dość nieprzyjemnie męczące go koszmary, które jedynie utwierdzały go w fakcie, że cała jego obietnica była ryzykowna i nie warta podjęcia.

Za każdym razem, gdy miał styczność z Florianem wychodziło na to, że starszy mężczyzna pytał go o to, kiedy Lamoree ma zamiar pójść tam i zbadać sytuację. Tłumaczył mu nawet przy jego własnej dziewczynie, która nasłuchiwała praktycznie jednostronnych rozmów, że powinien zacząć robić coś w kierunku dowiedzenia się prawdy. Rody jedynie za każdym razem kiwał głową całkowicie unikając konfrontacji wzrokowej, mając nadzieję, że jego morały wreszcie zakończą się i pozostawią go w ciszy. 

Drugą przeszkodą, przez którą absolutnie nie chciał wychodzić nie było nic innego, niż partnerka Floriana. Rody nie miał do niej problemu, broń boże! Kobieta była naprawdę sympatyczna. Gdy była w domu po pracy pomagała partnerowi w przygotowaniu kolacji lub zrobieniu podwieczorku. Była troskliwą oraz pełna werwy, którą rzadko posiada człowiek wychodzący z pracy po paru godzinach.

Rudzielec naprawdę ją cenił, wydawała się rozgarnięta i stanowcza na swoje cele, jednak za każdym razem gdy tylko zmuszony był słyszeć jej głos i obserwować jej cięgle uśmiechnięte usta, w których kącikach tworzyły się dołki, coś wewnętrznie go odrzucało. Miał wrażenie, że ma doczynienia ze swoją dziewczyną. Całkowicie tak, jakby Manon ożyła i wkroczyła w całkowicie obce ciało, aby być przy nim. To uczucie było złudne, a fakt, że było to niemożliwe, sprawiał że w jego oczach były łzy. Coraz częściej zaczynał też myśleć o swojej wybrance, a także jej byłym mężczyźnie jakim był jej własny morderca.

Westchnął, przewrócił się z boku na bok próbując odgarnąć na bok nieprzyjemne myśli związane z pójściem na śniadanie. "Dwa nieszczęścia na raz tego dnia, ja to mam szczęście. " Pomyslał, w pełni ciszy skręcając się z uczuciem ukucia w brzuchu. Zjadał go stres, i to chyba w dosłownym znaczeniu bo czuł się jakby w jego własnym wnętrzu siedział co najmniej pół metrowy tasiemiec.

Zemdliło go. Dalej nie mogąc wytrzymać presji zmusił się by wstać. "Uspokój się, nie masz czym wymiotować."
Odetchnął, a gdy doprowadził się do stanu w którym już potrafił utrzymać równowagę, wyszedł z pokoju i wreszcie skierował kroki do miejsca w którym jak zwykle siedząca obok siebie para jadła już przygotowane jedzenie. Odziwo nikt nie musiał go wołać, co zdarzało się najczęściej.

— Och, wow! Przyszedłeś jako pierwszy, aż dziwne śpiochu! — Zaśmiał się rudawy przy stole, odkładając na chwilę tosta. — I to w samą porę, ponieważ Avril przygotowała przepyszne tosty i nie radziłbym ich jeść na zimno, bo zniszczysz jej cudowną robotę.

Rody spojrzał na nich, a także wymusił na sobie uśmiech. Jego oczy nie lśniły jak kiedyś, więc nie tętniło w nich to samo szczęście. Ich dwójka nie widziała różnicy, znając go zaledwie parę dni. Jego rodzina jednak od razu wyczułaby, że coś jest nie tak. Miał szczęście, że nie kontaktował się z nią zbyt często, ponieważ jego matka zawaliła by to stosem niekomfortowych dla niego pytań.

— Ahahah, tak! Tym razem się obudziłem i nie musieliście ściągać mnie z łóżka. — Odpowiedział cicho z uniknięciem kontaktu wzrokowego i zasiadł na jednym z krzeseł, przed którym na stoliku był talerz tostów, oraz szklanka melisy. — Melisa?

❝𝐄𝐯𝐞𝐧 𝐚 𝐯𝐢𝐥𝐥𝐚𝐢𝐧 𝐡𝐚𝐬 𝐚 𝐡𝐞𝐚𝐫𝐭?❞ - Dead Plate Vincent x Rody ?Where stories live. Discover now