10. [end]

78 5 4
                                    


"Niech ludzie nie znający miłości szczęśliwej

twierdzą, że nigdzie nie ma miłości prawdziwej.

Z tą wiarą lżej im będzie i żyć, i umierać."

~W. Szymborska


Siedział na zrębie skalistego wybrzeża, a fale wzburzonego morza muskały delikatnie podeszwy jego butów. Wiatr był mocny i dmuchnął mu w twarz, unosząc zamaszyście poły ubrania, lecz mężczyzna wciąż trwał nieruchomo, jakby chłód nie robił na nim żadnego wrażenia.

Nadchodziła burza.

Nie wiedział, ile czasu już tu spędził, ale przeczuwał, że powinien się zbierać. Ciemność okryła nieboskłon całkowicie, gęste chmury spowiły go również, chociaż Draco tego nie zauważył - w końcu przybył tu jeszcze wczesnym południem. Ale musiał wracać; podnieść się i iść. Problem tkwił w tym, iż wcale nie chciał, jak i nawet nie miał gdzie.

Od prawie roku tułał się poza granicami kraju, nocując to w jednym, to w drugim motelu. Częściej jednak zdarzało mu się spędzać noce w miejscach odizolowanych od świata zewnętrznego. Nie ze względu na stan jego kieszeni - bez problemu bowiem zarządzał dziedzictwem rodu - ale kondycję emocjonalno-psychiczną. 

Czy oszalał? 

Nie, jego problem leżał na zupełnie innej płaszczyźnie. On po prostu się bał. 

Draco Malfoy kolejny raz bał się... samotności.

Ściany moteli przypominały mu wszystko. Chwile, gdy przyciskał do ich bliźniaczych sióstr ciało Hermiony w pożądaniu. Gdy próbował udowodnić jej, że na bieli wcale nie widnieje czerwień krwi, kiedy próbował ją wyleczyć. Patrząc na nie, myślał też o tych momentach, jakie mógł spędzić w zaciszu swojego dworu, a jakich nigdy nie przeżyje, bo jej już tam nie było. Nie obeszło się też bez tęsknoty, o nie.

On tęsknił - za tym, czego nigdy nie będzie miał: za miejscem, do którego mógłby wracać; osoby, jaka utuliłaby jego lęki i mary przeszłości.

Pomyśleć, że przed rokiem jeszcze to wszystko posiadał.

Miłość? Jedynym, co o niej wiedział, było to, iż nie istniała szczęśliwa odmiana tej choroby psychicznej. I wierzył w to święcie. Z tą myślą łatwiej spędzało się mu noce w pustych hotelowych pokojach.

Błyskawica przecięła ciemność, odbijając się fleszem w karych tęczówkach mężczyzny. To go otrzeźwiło z nieproszonych myśli - bo przecież należało je upchnąć głęboko pod dumę, męstwo i powłokę zimnego drania. Tak głęboko, żeby już nikt nigdy ich nie znalazł. Miał do nich dostęp tylko on (i niegdyś ona) i tak miało pozostać. Nie mógł pozwolić, żeby ludzie zaczęli uważać go za normalnego. Był zdrajcą, mścicielem, uciekinierem, przyjacielem i kochankiem, choć te dwa ostatnie tytuły starał się wymazać z historii swojego życia.

Wstał, kiedy pierwsze krople deszczu naruszyły jego prywatność. Jeszcze chwilę obserwował rytm poruszonych fal, marząc, by ich szum zagłuszył wszystkie myśli. A to kolejny powód, dlaczego wolał sypiać z dala od świateł miast - tam nie otaczała go cisza. Jak wiadomo, to ona poza uczuciem, była największym wrogiem człowieka porzuconego przez szczęście.

Obrócił się na pięcie, poprawiając jedną ręką płaszcz. Ruszył przed siebie z niezadowoleniem, wiedząc, że i tę noc będzie zmuszony spędzić w upiornych czterech ścianach. Już wchodząc do lasu pomyślał, że powinien zajść po drodze do jakiegoś sklepu, by kupić proszki nasenne.

Portret CzarownicyWhere stories live. Discover now