6.

1K 43 76
                                    

A ja jestem urojona,
urojona nie do wiary,
urojona aż do krwi.


Kiedy tylko rozwarła powieki, jej skronie przeszył ogromny ból. Głowa była ciężka, tak cholernie ciężka, że podniesienie jej równało się niemal z cudem. Trzęsła się na całym ciele z zimna, zesztywniała od twardej podłogi, która paradoksalnie jeszcze nigdy wcześniej nie była tak miła. Niczym prywatny azyl - cudowne miejsce, gdzie skulona w mały kłębek Hermiona, czuła się bezpiecznie. Prawdziwa ironia losu; by uważać płaskie drewno za swoje schronienie, kiedy w rzeczywistości leżenie na nim równało się wyłożeniu problemom na tacy.

Tylko dlaczego właściwie leżałam na podłodze?

Podniosła się do siadu na drżących rękach, a wtedy nowa dawka bólu została jej niepostrzeżenie podana - prosto w brzuch. Odruchowo się za niego złapała, a czując zeschniętą na skórze krew, wzdrygnęła się lekko. Obrzuciła ciało spokojnym, niewzruszonym spojrzeniem i chociaż nie do końca rozumiała, dlaczego siedzi w samym staniku i gdzie podziała się jej koszulka, to czuła, że właśnie tak powinno być. Kałuża krwi pod nią również wydała się oczywistością, której nie sposób było zanegować. Po prostu była, bo być tu powinna. Nic prostszego. 

Oprócz wszechogarniającej czerwieni, wzdłuż  brzucha dostrzegła coś jeszcze - bliznę, jakby jeszcze w miarę świeżą szramę po głębszej ranie. Widziała ich miliony, tak samo jak na wojnie, kiedy nie starczało czasu, by do końca uleczyć wszystkie rany. Wtedy zasklepiali je jedynie pobieżnie, skupiając się na ważniejszych organach i innych rzeczach niezbędnych do przeżycia. Tak więc tę szramę również uznała za oczywistość. Bo skoro tu jest, to powinna tu być. Tylko że wolałaby, żeby jej tu nie było, żeby Ron nie zadawał niepotrzebnych pytań. Dlatego też sięgnęła po różdżkę i sprawiła, że skóra pozostała jedynie zbroczona szkarłatną czerwienią.

Wtedy jej wzrok przykuła kolejna anomalia, która znajdowała się dokładnie w tym miejscu, w którym znajdować się powinna. Tuż przy ciele kobiety, w zgęstniałej już nieco krwi leżał pewien kształt. W pierwszej chwili nie potrafiła go zidentyfikować; to coś było zupełnie niepodobne do czegokolwiek, co wcześniej widziała. Jednak już w następnych chwilach dostrzegała w nim coraz to więcej znajomych szczegółów. Owalny kształt jakby główki. Zalążki rączek i nóżek. I ten wygląd, przynoszący na myśl plastikową, albo woskową materię. Jasny, choć skąpany w czerwieni. Błyszczący, ale zabrudzony przez grzech.

To płód. 

Wiedziała, że to stwierdzenie powinno ją zaszokować, w jakikolwiek sposób zranić, jednak gdy prawda do niej dotarła, nie poczuła nic. Tak, to był płód. Tak, był jej. Jednak nie obchodziło jej to. Jedyne, co ją obchodziło to istotna sprawa zatarcia za sobą śladów, których było w pokoju pełno. Od ogromnej kałuży krwi zaczynając, poprzez oblany szkarłatem nóż i kończąc na nieszczęsnym płodzie. Musiała się tego wszystkiego pozbyć i to jak najszybciej. 

Na zdrętwiałych, trzęsących się nogach, podniosła się z podłogi. Nie obyło się bez niebezpiecznego zachwiania, kiedy stała już niemal pionowo, co zaburzyło nieco błędnik. Zawirowało jej  przed oczami na moment unieruchamiając. Świat jednak szybko wrócił do normalności, a Hermiona w spokoju mogła przejść do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Tam z kolei mechanicznie sięgnęła do szafki pod zlewem po małą miskę, do której niezwłocznie nalała wody z kranu. Dolała do niej nieco płynu do kąpieli i zamieszała całą mieszaninę dłonią. Woda była gorąca, niemal tak jak wrzątek, jednak to nie powstrzymało jej przed trzymaniem w niej nadal ręki. To ciepło w pewien sposób koiło chłód, który wyzierał z kobiecego wnętrza.

Portret CzarownicyWhere stories live. Discover now