non SEN s

5.8K 633 57
                                    


W nocy próbowałem spać.

Tak naprawdę chciałem umrzeć, ale nie udało mi się nawet zmrużyć oka, bo podali mi jakieś leki. To chyba były te tabletki, które przepisuje się hipochondrycznym nastolatkom z urojeniami. Z urojeniami dotyczącymi urojeń. Nie wiem. Bolał mnie łeb, dupa i życie. Ktoś stale nas obserwował. Śledził każdy mój ruch i dlatego nie mogłem spać. Albo po prostu myślałem zbyt intensywnie. Podczas pobytu w szpitalu mój mózg z szarej, porowatej i przeżutej brei stał się swoistym narzędziem samorozwoju. Wszystko jest relatywne. Tej nocy nie zasnąłem, wymyśliłem jakąś radykalną ideę i nikomu jej nie opowiedziałem. Miałem sen na jawie. Albo po prostu miałem sen. Nie powiem wam teraz, czym było to zjawisko. Wyobraziłem sobie, że ja sam jako byt nie istnieję. Że nie istnieje materia. Że Jan, wątroba Jana i gówno Jana wcale nie należą do Jana, nie składają się z atomów i są tylko parszywym wytworem wyobraźni. Podkreślam - mojej wyobraźni. Tak samo jak metalowe i obdrapane szczeble łóżka, moje poranione łapy z tuzinami blizn, zwłoki gnijące na cmentarzach, suki po sterylizacji i właściwie wszystko, co nas otacza. Nic nie jest materią. Wtedy na myśl przyszła mi nicość. Nicość, w której jedynym i to na dodatek względnym bytem są umysły. Każdy z nich kreujący inną wizję świata. Im więcej poznasz, tym bardziej zmienisz nicość. Twoja kreacja będzie najlepsza. Wygra. Wygra polityka, procesy biologiczne, nauka i system, którym Twoja wizja się rządzi.

I pojawiła się myśl, że jestem pieprzonym panem tego świata. Bo na dobrą sprawę mój umysł mógłby sam ten świat stworzyć, a to już zadanie godne bozi. Kreacja świata czy raczej kreatura świata? Ale w sumie równie często myślałem, że jestem bezużytecznym śmieciem, płodem na śmietniku w Rosji i głupcem przebranym za intelektualistę w kostiumie idioty. W ostatecznym rozrachunku byłem chyba najzwyczajniejszym debilem w kostiumie debila i nie wypadało mieszać w to jakiegokolwiek pojęcia typu "intelektualista" lub "inteligent".

Odezwałem się do Jana, Jan kichnął i wysmarkał się w chusteczkę wielokrotnego użytku, którą otrzymał podczas ostatniego pobytu w domu. A kiedy ja wróciłem do miasta na dwa dni, dostałem pomarańczę. Nie lubię pomarańczy, więc zaczęła gnić w mojej szafce. W finalnym stadium rozkładu przestała przypominać pomarańczę i zjadłem ją ze smakiem. A potem było mi źle i od tego momentu nie zjem już nigdy rozłożonej pomarańczy. Chociaż w sumie dobrze, że dostałem pomarańczę. Zawsze mogłem dostać HIV. Ale od rozłożonej pomarańczy lepsza byłaby laska z rozłożonymi nogami. Nie wiem.

Nudziłem się, spałem, zamykałem oczy i myślałem o pomarańczy. Żart. Tak naprawdę myślałem o zabiegu lobotomii, ale chyba żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie myśli o lobotomii, więc wolałem się do tego nie przyznawać. Do naszego pomieszczenia weszła lekarka, spytała Jana o samopoczucie i powiedziała mu, że trzeba zwiększyć dawkę leków, które ten pojeb zwykł przyjmować. A do mnie się jedynie uśmiechnęła. Być może rozbawiła ją moja twarz. Kiedy wychodziła, zwróciłem uwagę na jej białe, lśniące buty. Byłem znudzony i obuwie pielęgniarki wydawało się być znakomitym tematem rozmowy. Szkoda tylko, że jedyną zdolną do jej poprowadzenia osobą okazałem się ja. Szpital miał pomóc mi żyć ze schizofrenią, a tymczasem zachęcał mnie do konwersowania z własnym umysłem. Czy to ironia? Nie, to koło, obieg, CYRKulacja. Mój umysł przelewał się, ciecz skażona pierdolcem mieszała się z tym, co już uzdrowiono. I tak cały czas, ciągle, bez końca, zawsze. Chory na zawsze. Zatopiony w rutynie. Nastolatki też tak o sobie mówią. A potem biorą kodeinę i tłumaczą rodzicom, że mają kaszel.

Kiedy Jan po raz drugi połknął tabletkę, stał się dziwnie towarzyski i spotęgował mimikę swojej twarzy. Jeśli taki był normalny, nieskalany chorobą psychiczną Jan, musiałbym ukrywać hydroksyzynę w kieszeni mojej piżamy i podawać mu ją wtedy, kiedy nie widzi. Ja walę. Po co hydroksyzyna? Nie lepiej od razu cyjanek potasu? Zaczął do mnie mówić i chyba nie mógł przestać. Nie mógł się, do kurwy nędzy, odpierdolić ode mnie. I pomimo wyraźnych aluzji, ostentacyjnego znudzenia i ogólnie wszystkiego, co mogłoby go do mojej osoby zniechęcić, nawijał o swojej babci, której psa pieprznęło prądem obok transformatora. Dotyk Zeusa.

Byłem zmęczony.

Poszedłem spać i wy też pójdźcie spać. Dobranoc. Jeśli Jan jest wytworem mojego umysłu, niech mój umysł umrze. Dobranoc umyśle.

Nie, mój umysł nie ma dobrych nocy. Miałem sen. Śniło mi się, że idę ulicą. Wszystko było szare, deszczowe, przykre i podniecające. A ja wolny, wyzwolony, energiczny. Miałem na sobie szare spodnie, szare półbuty, szare skarpetki, szarą marynarkę, szarą koszulę, szary płaszcz i czerwony krawat. Wokół mnie szli ludzie bez twarzy. W szarych płaszczach, szarych spodniach, szarych koszulach, szarych półbutach, szarych skarpetkach i z szarymi krawatami związanymi pod szyją.

I krzyczeli. Tak głośno, okropnie, nienaturalnie. Krzyczeli. Wydzierali się.

"Pajacu, masz niedopasowany krawat."

I nie przestawali krzyczeć. Mówili o spisku, o czerwonym krawacie, o inflacji i zagładzie, o dyktaturze i o umowach między służbami bezpieczeństwa a państwem. A ja szedłem przed siebie i dusiłem się moim czerwonym krawatem. Na końcu snu próbowałem się na nim powiesić i się obudziłem. To był dziwny sen.

Napiłem się wody.

Wolałbym wódy, ale kreseczka nad "o" nie wybiera. Kreska kokainy też nie.


mainstreamowe opowiadanie o szaleńcachWhere stories live. Discover now