smutek ment(an)alny

2.9K 243 15
                                    

Byłem już na osiedlu. I tak jakoś chujowo się czułem [a to nowość]. Wchodząc do klatki, wlazłem w gówno i ciekłą postać tego gówna roztarłem na wycieraczce sąsiada. Harmonijne zespolenie smrodu gówna i alkoholu. Było jeszcze ciemno. Nie miałem klucza, oparłem się o ścianę. Dzwonek, cholera, dzwonek był na tej ścianie. Japierkurwadolemać, przecież nie mieszkałem na tym piętrze. Uciekłem, schowałem się za ścianką. Pełna chujoza, pełne rozczarowanie, niepełne stężenie alkoholu we krwi. Wypruty z myśli żul szukający własnego mieszkania. Nie wiedziałem już, co ze sobą zrobić. Pewnie znasz to uczucie, kiedy stoisz na klatce schodowej, śmierdzisz papierosami i wódą, masz na sobie cudzy płaszcz i z trudem powstrzymujesz się przed zymiotowaniem i wysłaniem do własnej ciotki esemesa o treści "ty durniu, ruchałbym twojego psa ". Nie znasz? No tak, znowu coś mi nie stykało. Ta cała sytuacja była dziwna i brzydka.

Rzeczywiście była. Odbierałem wrażenie, że ktoś we mnie tkwi, żebym nie został samotny i bez opieki. Ten ktoś był pasożytem zatruwającym mój organizm od środka. Przecież cała ta manipulacja, o której tyle myślę, też opiera się na złudnym bezpieczeństwie. We wnętrzu szarego, smutnego blokowiska zapomniałem, kim jestem. Było mi wstyd ściągnąć majtki i zacząć płakać. Ale nie było mi wstyd zacząć płakać w majtkach. Więc zacząłem.

Jeśli ktoś zrozumie, że jest tylko przypadkowym zlepkiem atomów, zacznie pojmować swoje życie trochę inaczej. Bo skoro ciało jest atomami i nie ma jakiejś nieokreślonej, metafizycznej wartości, dlaczego nie należy mieszać tych atomów z odpowiednimi związkami węgla, wodoru i grupy OH. Alk-OH-ol. Tego ranka właśnie stwierdziłem, że moje życie jest symfonią destrukcji. Że zamierzam je zniszczyć, zdewastować, rozrywać. Rozrywka. Strzępy mojej moralności zacznę palić tak, jak płonie las marihuany, a ostatki dobroci zaleję oceanem wódy [tsunami]. Krystaliczne drobinki nieskazitelnej czystości wciągnę przez banknot dziesięciozłotowy. A jeśli cokolwiek dobrego zostanie, rozpuszczę na łyżce i wstrzyknę sobie w żyłę. Ekstaza. Uniesienie, błogostan, upadek, bałagan.

4-Mała-Madzia-Cierpi. MEFEDRON. Miniony wieczór był jedynie krótkim prologiem, niedopowiedzeniem i mówię wam, wstępem do tego, co zamierzam ze sobą zrobić. Głupiec ze mnie popierdolony. I wielki kłamca. Przecież nie trzeba mnie nawet znać, a już można wydedukować, że następny wieczór spędzę ze schabowym i książką do fizyki kwantowej, no. Wlazłem na kolejne piętro. To musiało być moje, bo przecież na żadnym innym nie jebało aż tak potężnie i srogo. Ten smród dawał po oczach. Nie mogę powiedzieć, że po nosie, bo na tym piętrze nikt o zdrowych zmysłach nie oddychał. I ja też nie oddychałem, a przecież jestem obłąkany. Zapukałem do drzwi. Cisza. Zapukałem do drzwi po raz drugi. Cisza. Zacząłem napierdalać jebanym dzwonkiem ile wlezie, żeby obudzić, kurwa, sąsiadów. Cisza z domieszką echa dźwięku dzwonka w tle. Nikt nie przylazł, nie otworzył. No więc się wkurwiłem, kopnąłem w drzwi i usiadłem na wycieraczce. Gotowało się we mnie, miałem ochotę krzyczeć

I nagle ktoś tymi drzwiami szarpnął, przewróciłem się i leżałem w progu jak jakiś długi list od Świadków Jehowy lub niezapowiedziana paczka z bombą w środku, którą Ahmed z ISIS wysłał żonie z okazji drugiej rocznicy rozwodu. A mogłem być pełen artyzmu i finezji - jak półnaga i wychudzona modelka leżąca u progu Sainta Laurenta. Ale niestety byłem pełen autyzmu i frenezji - jak półnagi i wychudzony schizofrenik u progu spleśniałej meliny swojej ciotki i jej pokurwieńca. Zacząłem się podnosić, dotknąłem ręką framugi. A ta ciota [ciota i ciotka, niezłe porównanie] zaczęła mi tę rękę wykręcać. Chyba z zamiarem złamania jej.

Po[3,14]erdolony dziad, który najpierw kopnął mnie w plecy, a dopiero później zapytał, dlaczego jestem w domu o piątej nad ranem. No fakt, mogłem wcale nie wracać. Albo mogłem powiedzieć, że wyrzucałem śmieci lub że udałem się na poranną mszę do kościoła. Co z tego, że o piątej nie ma mszy? Co z tego, że cały dom ciotki był wielkim śmietnikiem? W sumie mogłem też wrócić o szóstej i wtedy ten skurwiel nie zapytałby, dlaczego wróciłem o piątej. Chwycił mnie za kark, a napierając na mnie drugą ręką, sprawiał, że praktycznie nie mogłem się wyrwać z tego parszywego objęcia. Rzucił moimi prawie-zwłokami na łóżko, uderzyłem głową o metalowe bariery. Podobnie robił z ciotką, ale ze mną nie chciał się, mam nadzieję, ruchać. Dotknąłem ręką tyłu swojej głowy. Bolało. Zdjąłem płaszcz, rzuciłem na podłogę. Nie przypuszczałem, że będzie aż tak źle. A jednocześnie wiedziałem, że będzie. Sam wypierałem się prawdy, sam wypierałem się tej okropnej wizji. Z kadą sekundą robiło się coraz gorzej. Z dnia na dzień i z nocy na noc wszystko stawało się bardziej stłumione we mnie. Przyćmione, zamglone, niewyraźne, tępe, obojętne, zgaszone. To tak, jakby ktoś wlewał do mojego krwioobiegu wodę. Jakby ktoś chciał wyrwać moje jelita i nafaszerować je słodziutką, mamiącą i trującą jednocześnie watą. Jakby w moim umyśle na zawsze utkwiły rozmazane, ciekłe struktury. Tania podróba Salvadora Dali. Musiałem coś z tym zrobić i nie poszedłem po leki. Zasnąłem. Byłem bardzo dziwny i to lubiłem. Kiedy włączyłem telewizor, ktoś znowu pieprzył o polityce. W sumie ludzie dzielą się na tych, którzy mówią o tradycji i ze łzami w oczach wspominają początki polskiego katolicyzmu oraz na tych, którzy srają i rzygają miłością do wszystkiego, co się rusza i do wszystkiego, co nie jest płodem, zarodkiem lub kościelnym moherem. Głupota. Głupotą i kłamstwem jest pogląd głoszący, że system, jakikolwiek by on nie był, zadowoli wszystkich i pozwoli ich uporządkować. Bo to gówno prawda, kochani. Gówno i prawda. Po dwóch stronach stoją przecież identyczni destruktorzy i kuglarze, których kutasy twardnieją, gdy tylko ktoś wypowie ich oklepany sloganik. Ludzie dzielą społeczeństwo na dwie strony - prawą i lewą. A każdy z nich, o ile nie urodził się AMELIĄ [polecam sprawdzić definicję tego imienia w słowniku medycznym] lub nie uległ wypadkowi, ma dwie ręce i dwie nogi. Wszyscy toniemy w gównie. Gówno prawda, chyba już to powiedziałem. Mając prawą i lewą rękę oraz prawą i lewą nogę, nauczymy się pływać na powierzchni tych płynnych, cuchnących fekaliów. Im mniej kończyn mamy, tym bardziej tonąć będziemy. A kiedy nie zostanie nam żadna kończyna, kiedy nie mamy żadnego poglądu, kiedy jesteśmy wypruci z wszystkiego i bezmyślnie powtarzamy utarte definicje, zatoniemy. Opadniemy na samo dno, wolno płynąć będziemy z prądem, a z prądem płyną w rzece tylko plastikowe butelki i puszki po piwie. Śmieci i ryby, które nic nie mówią.

mainstreamowe opowiadanie o szaleńcachWhere stories live. Discover now