Rozdział 7

2.3K 162 19
                                    


 Siedziałam wciśnięta między Carney'a i Tybala, naprzeciw Sevi i, o dziwo, Martesa. Tego ostatniego nie widziałam od chwili wejścia na pokład, jakby nie chciał przebywać w moim towarzystwie. Teraz przyglądał mi się z kpiącym uśmieszkiem na ustach.

- Słyszałem, że chciałaś rozerwać na strzępy kapitana. – Wbił widelec w jakieś warzywo, którego nie umiałam rozpoznać. – Odważna jesteś, jednym gestem mógł cię zabić – oznajmił.

- Chyba nie tak łatwo kogoś pozbawić życia. Nawet jeżeli zabić chce archanioł władający mocą krwi. – Odparłam, chcąc się pochwalić, że nie wszystko wyparowuje mi z głowy. – Jak to w końcu jest z tymi kolorami, ktoś mnie oświeci? – Wpakowałam do ust „krewetkę".

Chyba powiedzenie „para mu poszła z uszu" jest jak najbardziej prawdziwe. To coś było tak ostre, że czułam jak mi dymi spod czaszki. Łapczywie łapałam powietrze, wymachując jednocześnie rękoma, a moi towarzysze pokładali się ze śmiechu. Wreszcie rudowłosa podsunęła mi swój kubek z jadowicie zielonym płynem. Bałam się, że to jeszcze pogorszy sytuację, ale nic takiego się nie stało. Napój łagodził objawy, a mnie spadało ciśnienie.

- Co to jest? – wychrypiałam.

- Krewetki z Neptuna. Same w sobie są ostre, ale nasi kucharze jeszcze dodatkowo je doprawiają. – Martes ocierał oczy, bo ze śmiechu aż się biedak popłakał.

- Na Neptunie nie ma życia, więc nie wciskajcie mi bajeczek. – Obrzuciłam ich wściekłym spojrzeniem. – Skoro jestem Ziemianką, wcale nie znaczy, że możecie mi jakieś niestworzone rzeczy wmawiać.

- Izzy, nikt ci nic nie ma zamiaru nic wmawiać. Wy po prostu jeszcze o tym nie wiecie i mamy nadzieję, że tak zostanie. Poza tym ostrzegałem cię, żebyś tego nie brała. – Tybal podał mi kolejne naczynie z napojem. – Kończ i idziemy, bo w innym przypadku Rei obedrze mnie z piórek.

- No, z nim to lepiej nie zadzierać – czarnoskóry archanioł zasępił się. – Nie lubię cię, dziewczyno, ale nawet największego wroga bym nie rzucił mu na pożarcie.

Zaskoczył mnie tym wyznaniem.

- Jest aż taki groźny? Poza tym, dlaczego mnie nie lubisz? – zapytałam.

Przy stole zapadło milczenie, a ja uważnie wpatrywałam się w ciemne oczy Martesa.

- Odpowiesz mi? – wyszeptałam.

- Nie powinno cię tutaj być – odparł. – Może i masz nasze geny, i gdzieś w twoim rodowodzie przewinął się jeden z nas, ale to wcale nie znaczy, że każdego mieszkańca Ziemi powinniśmy brać pod swoje skrzydła. Straciłem apetyt. – Gwałtownie zerwał się z krzesła. – Pilnuj się, bo w innym wypadku sam, osobiście, pozbędę się ciebie.

Spuściłam głowę zastanawiając się nad jego słowami. Oczywiście wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale zdobyć wroga już pierwszego dnia?

- Nie przejmuj się nim. – Sevi sięgnęła przez blat i złapała mnie za rękę. – Jest zgorzkniały, ale na pewno nie zrobi ci krzywdy.

- Dlaczego tak mu przeszkadzam? – Ta niechęć nie dawała mi spokoju.

- To bardzo delikatna sprawa, dowiedziałem się o tym od przyjaciela, ale nie zdradzę jej. – Carney uścisnął moje ramię. – Przejdzie mu, jak cię lepiej pozna.

Rozległ się alarm, który ledwo przebił się przez gwar na stołówce. Część archaniołów zerwała się i zostawiwszy niedokończone potrawy wybiegła z pomieszczenia. Reszta chwyciła się brzegów stołów, które na szczęście okazały się przytwierdzone do podłoża. Kątem oka widziałam jak kucharze zakrywają pokrywami półmiski.

ZIEMIANKA Tom I : Obcy PtakWhere stories live. Discover now