17. Próba ucieczki.

857 107 13
                                    

Biegnąc przed siebie, aż do utraty tchu, nie pozwalałam do siebie dopuścić zbyt wiele z tego, co przed chwilą się wydarzyło. Moje stopy uderzały rytmicznie o krzywiznę kocich łbów, które stanowiły główną część drogi w centrum miasta, skupionego wokół bardzo wąskich uliczek, niziutkich, drewnianych budynków, pomalowanych na pastelowe kolory i mikroskopijnych deptaków. Skręcałam gwałtownie w każdy z zakrętów wiedząc, że w ten sposób mogę kogoś brutalnie przewrócić. Stopy ślizgały się po nierównej powierzchni, sprawiając mi ból. Wyginając kostki pod nienaturalnymi kątami. Odciskając nierówności kamienia na wnętrzu moich stóp, odzianych w wygodne, cienkie obuwie przeznaczone z myślą o pracy, którą wykonywałam. Biegłam, a mijane przeze mnie budynki i osoby zlały się w całość. W jedną barwną mozaikę. W oddali ujrzałam zarys nieustannie poruszającego się morza. Jego blask na chwilę mnie oślepił.

Jego szarość pomieszana z zimnym błękitem, nawet z tej odległości, przynosiła mi ukojenie. Widząc, że horyzont od tego miejsca nie miał końca w swoim bezustannym cofaniu się i przybliżaniu, stanęłam nagle i zgięłam się w pół ledwie mogąc złapać dech. Od dziecka właśnie tak reagowałam na złe wiadomości. Miałam wrażenie, że tak długo jak biegnę, nie muszę mierzyć się z losem, jaki na mnie spadł. Byłam pewna, że tak długo, jak jestem w pędzie, to wszystko zostaje za mną, a ja mknę do przodu z nadzieją na lepsze jutro. Szkoda, że moje dziecięce marzenia zderzały się z gorzką rzeczywistością w tak okrutny sposób. Przecież jak tylko moje stopy się zatrzymały, to wszystko uderzało we mnie ze zdwojoną siłą. Jakby i problemy nabrały swojej własnej prędkości i postanowiły staranować mnie niczym rozpędzony pociąg bez motorniczego. I tak też się stało tym razem. To przed czym uciekałam z taką desperacją, dopadło mnie w momencie, w którym postawiłam pierwszą stopę na kamienistej plaży. 

Kamienie wielkości dziecięcych piąstek uderzały w moje nagie kostki. Chłodziły je i sprawiały, że moje stopy swobodnie się w nie zapadały. Już po paru krokach odpuściłam trudny marsz i opadłam na kolana. Chwilowy ból jaki odczułam rozjaśnił mi w głowie. Podniosłam twarz w stronę fal, a zimny, słony wiatr odgarnął moje splątane włosy z twarzy. Chłodził rozgrzaną skórę. Osuszał pot z moich skroni, ramion i karku, do którego przykleiły się włosy. Niszczył żałosne pozostałości niedbałego koka, w jakie je spięłam. Uwolniłam je z elastycznej gumki z roztargnieniem i zamknęłam oczy wsłuchując się w szum wody. Śpiew latających nad moją głową mew. Gładziłam palcami otaczające mnie kamyczki w setkach odcieni szarości, błękitu, czerni i bieli. Od samego patrzenia na nie, człowiek na nowo odnajdywał spokój ducha.

Przysunęłam kolana do klatki piersiowej i mocno objęłam je swoimi ramionami. Ubrana byłam jedynie w cienki, biały top i jeansowe spodnie. Obie części garderoby umorusane były kurzem i pyłem ze strychu. Potwornie marzłam targana przez lodowaty wiatr, ale nie mogłam o to dbać. Zamiast tego patrzyłam jak niebo powoli zachodzą srebrne, niczym sama woda, chmury, sprawiając, że powoli zaczął otaczać mnie łagodny, odprężający mrok. Opierając smagane wiatrem czoło na kolana, usłyszałam za sobą powolne kroki stawiane na osypującym się gruncie. Nie istniało na tej ziemi sposobu, by po plaży w Brighton, poruszać się w mniej inwazyjny sposób, jak poprzez wystraszenie absolutnie każdej mewy na plaży, zmuszając je tym samym do poderwania się do lotu. Kroki zatrzymały się za moją sylwetką i choć normalny człowiek powinien się za siebie odwrócić, nadal pozostawałam obojętna. Mógłby być to seryjny morderca, a ja umiałabym zmusić się jedynie do wzruszenia ramionami. Na moje ramiona spadł ciężki, ciepły materiał, który powstrzymał chłód wdzierający się do mojego zdrętwiałego ciała. Chwilę potem obok mnie na kamienie opadł zarumieniony z wysiłku brunet. Nie musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć z kim mam do czynienia. Był do prawdy uparty.

- Prosiłam być zostawił mnie samą.

- Wiem, ale pobiegłaś jakby goniła cię sama śmierć i nie mogłem pozostać ku temu obojętnym – obracałam w dłoni biały kamyczek, czując w środku jedynie burzę emocji, z których jeszcze nie chciałam się rozliczać. Czułam jedynie drżenie. Energię rozpierającą mnie od środka. Niemoc i co najgorsze, złość. Tak koszmarną złość na niesprawiedliwość, która mnie spotkała, że niemalże się nią dławiłam. Tworzyła gulę w moim gardle. Nie mogłam przez nią oddychać. - Poza tym, gdy ktoś tak ucieka, to zawsze powinno się go gonić.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz