25. Przypływy i odpływy.

409 49 8
                                    

Przewróciłam się wykończona na drugi bok małego siedziska, wyłożonego na wykuszu w rogu kawiarni. Mój policzek musnął zimny, szorstki materiał. Odebrałam to z ulgą. To było prawdziwe. Tamten moment. Chłód panujący pod oknem, zraszający go mokrą mgiełką mojego oddechu. Powoli spływające po drugiej stronie szyby krople porannego deszczu. Poranna mgła unosząca się pomiędzy budynkami. Hulający, nieprzyjazny wiatr, szarpiący fiołkami, które zasadziłam niedawno w wielkiej donicy przed wejściem. 

Nawet na jawie, słyszałam powoli budzące się do życia Brighton. Choć skąpane w chmurach, które tego poranka postanowiły zejść na samą ziemię, by nas powitać. Choć plaża, która zwykle złota i srebrzysta z oddali, była w pełni pokryta błyszczącą taflą zimnego morza. Nastał przypływ zakrywający każdą niedoskonałość wybrzeża. Każde niedociągnięcie. Brud czy zaniedbanie. Słona toń zakryła wszystko, sprawiając, że część miasta stała się najprawdziwszym zwierciadłem, w którym odbijały się szare chmury. Pozostało nam jedynie czekać na odpływ. Na ponowny powrót do rzeczywistości. Choć nieidealnej. Czasem brzydkiej. Co zabawne z odpływem często wiązały się nagle odkryte skarby. Starocie wyrzucone przez morze na plażę. Nowe muszelki, które przybyły do nas z najgłębszych toni Kanału La Manche. Myślałam czasem, że nie było na świecie niczego, co równie wiernie było w stanie oddać otaczającą nas rzeczywistość. Przecież nasze życie składało się z nigdy nie kończących się przypływów i odpływów. Wydarzeń, które zdają się nas topić, ciągnąć na samo dno. Zamieniać nas we własne, marne odbicie. Ucząc nas tego kim jesteśmy, by na sam koniec pozwolić nam na nowo nabrać tchu. Obnażyć nas z mrzonek i stanąć twarzą w twarz z tym, co po nas pozostało. Czasem były to tylko rozbite na drobny pył demony, innym razem najprawdziwsze skarby, ukryte tuż pod lodowatą powierzchnią nas samych.

Otworzyłam powoli oczy, by ujrzeć łuszczącą się farbę na framudze okna, przy którym bezwiednie zasnęłam. Skrzywiłam się nieświadomie, zdając sobie sprawę skąd nagle wzięły się moje przepełnione chłodem i mrozem sny. Woreczek z lodem, który wręczył mi Louis zeszłej nocy, zsunął się przez sen z mojej głowy i opadł na moją kompletnie przemoczoną pierś. Poznałam chociaż znaczenie tego jednego snu. Przełknęłam głośno ślinę, czując bolesną suchość gardła. Nadal widziałam go wyłaniającego się z cieni i mgły. Nadal widziałam jego wpatrzone we mnie oczy. Ten ból. Widziałam go w sobie. W przedziwny sposób go ze mną podzielał, choć szczerze należało mu się to, by przejąć jego całość. To wszystko było jego winą. Nawet nie miałam siły, by po bolesnym otworzeniu oczu, zastanawiać się, co on właściwie sobie wyobrażał robiąc to wszystko. 

Świat budził się powoli do życia, a wokół mnie unosiły się jedynie odległe odgłosy samochodów dostawczych i śmieciarek, wraz z zapachem nadal schnącej farby, którą udało nam się wczorajszej nocy pokryć znaczącą część ścian i drewnianych paneli. Zmusiłam się do siadu i rozciągnęłam obolałe od pracy fizycznej mięśnie. Spojrzałam na swoje zaczerwienione i ochlapane farbą dłonie i kompletnie połamane paznokcie. Na zrujnowane ubrania. Potarłam sfrustrowana szorstkie czoło, natrafiając na mokrą bandanę. Musiałam wyglądać na jeszcze większe nieszczęście niż zwykle. Ale musiałam przyznać jedno. Choć raz kawiarnia prezentowała się niemalże znośnie. Choć panował w niej paskudny bałagan. Choć nie daliśmy rady wszystkiego wykończyć. Pozwoliłam, by moje oczy przyzwyczaiły się do nowych otaczających mnie barw. Do szarości panującego za oknem nieba. Do świeżej bieli pokrywającej ściany. Do głębokiego, niemalże słodkiego, odcienia drewna, które odkryłam noc wcześniej. Ten jeden kąt. Ten, w którym spędziłam tą noc, był piękny.

Nigdy nie pomyślałabym, że ta straszna kotwica ciągnąca nas na samo dno i bankructwo, może być piękna. Że nawet w największym zmieszaniu i mroku, może nadal być...znośnie.

GOOD ENOUGHWhere stories live. Discover now