Rozdział 13 - Take me there

526 42 7
                                    



Oklahoma tonęła jeszcze w mroku, gdy warkot silnika motoru gasł wyciszony u schyłku zapomnianej ulicy pod patronatem jednego z mniej rozsławionych świętych. Zsiadłem płynnie z siodełka, odebrałem Viv oparcie moich ramion, w które wkrótce ją pochwyciłem. Tak wspaniale było mięknąć pod jej skromnym ciężarem. Tak wspaniale było oplatać się jej stłumionym w mojej piersi oddechem.

-Mam własne nogi - powiedziała. - Nie musisz mnie nieść.

-Piękne nogi, nogi do nieba - dołożyłem i postawiłem Viv na postrzępionej słomianej wycieraczce z numerem domu wszytym ozdobną nicią.

Sam budynek wznosił się na dwa piętra pod niebo, masywne ściany oprószone bielą farby wzbudzały niewyjaśniony lęk. Może to zasługa niedużego pochyłu frontu ku podjazdowi. A może jego zarys w mroku wczesnego poranka. Rolety w oknach, nie mniej białe, i nie bardziej, kryły wnętrze przed pogonią oka ku nieznanemu. Teren przed domem upstrzony był szarawą kostką brukową, tłumiły ją bujno rosnące trawiaste równiny początkujące rozległą połać ogrodu.

Przedarłem się przez żywopłot, oddalony na krok niepewności za Viv. Rozrosły ogród, jako że gęsty sufit zieleni dziurawił blask niemrawo zachodzącego księżyca, tonął w granacie i poruszałem się naprzód krótkimi posunięciami stóp, niepewnymi, ku nieznanym terenom. I jedynie wanilia zapachu Viv oddalała ode mnie dystans względem walecznych krzewów różanych i pnączy traw niepamiętających deszczu.

-Zawracamy - zadecydowała Viv.

Nie pytałem, jaki cel przyświecał wędrówce w gąszczu liści. Słowo Viv było moim rozkazem; komendą, która prostuje moje przygarbione plecy. To doprawdy ekscytujące - dominacja słodkiej ucieleśnionej łagodności.

Po chwili Viv gmerała w zamku kluczem odnalezionym pod ceramiczną doniczką w ogrodzie. Weszła pierwsza w korytarz oblany ciemnią, ja tuż za nią, zamknąłem drzwi z głuchym łoskotem przeszywającym pogrążone we śnie osiedle.

-Mama i jej nowy facet wyjechali na parę tygodni, więc dom stoi pusty - powiedziała półgłosem, odkładając klucze na komodę o ostro zarysowanych kantach. - I chociaż ten magazyn miał swój klimat, tu jest znacznie, podkreślam znacznie, cieplej.

-Przeważnie kobiety zapraszają mnie do swoich mieszkań, gdy są nieco - stuknąłem się dwoma palcami w szyję - podpite. Mogę zaufać twojej trzeźwości, Viv?

-Nie jestem panną lekkich obyczajów. Zaprosiłam cię tutaj na śniadanie. I na nic więcej, Justin. Będę nietrzeźwa dopiero wtedy, gdy sam zajmiesz się upiciem mnie.

Nie przyznałem głośno, że pijana Viv byłaby rozkosznym spełnieniem marzeń, ale z wyprzedzeniem znałem fabułę swojego przyszłego snu.

-Viv. - Zatrzymałem ją w drodze przez salon, z opuszką palca wciśniętą we włącznik światła. Niespodziewana jasność poraziła nas boleśnie. - Gdybym chciał cię upić i wykorzystać, zrobiłbym to już dawno, dawno temu. Nie zależy mi na samym seksie. I z jakichś przyczyn chcę, żebyś o tym wiedziała.

Mrugnęła nieprzytomnie.

-Wiem. I doceniam.

-Cieszę się.

-Ja również. Powiedz mi teraz, czy te drętwe uprzejmości podnoszą cię na duchu, czy żartujesz ze mnie w bestialski sposób?

-Podnosi mnie na duchu twój głos, więc wykorzystuję każdą okazję, by go z ciebie wyciągnąć, nawet w tych popapranych niegodnych naszej dwójki uprzejmościach.

Uśmiech Viv był jak chlor - przebarwiał nawet najczarniejsze chmury, ołowiane, tak ciężkie, że strach zadzierać pod nimi głowę. Ten uśmiech, zagrożony gatunek uśmiechu, niwelował strach. Był - stopklatka - uśmiech - i już go nie ma. Czuję się obnażony ze wszelkich lęków.

Made in heavenWhere stories live. Discover now