Rozdział 28 - By your side

449 45 10
                                    



*to pierwszy rozdział, który napisałam w czasie teraźniejszym. musiałam. musiałam spróbować jak to jest hahaha*



Po przypływie głupoty, egoizmu i jednostronnej namiętności, decydujemy, że ostudzić nas może przechadzka w nocnym chłodzie sierpnia.

Dlatego jeszcze tego samego wieczoru, tej samej nocy, wymykamy się ukradkiem z hotelu, a nasze ręce są ze sobą splecione. Dotychczas sądziłem, że finałowy etap wzajemnego ściskania swoich palców kończy się wraz z otrzymaniem dyplomu podsumowującego naukę w liceum. A jednak lgnę do jej małej dłoni i dziś dzień najdojrzalszym, co mogę zrobić, jest ogrzewanie jej kościstych palców i co rusz przytykanie ich do ust.

Idee zmieniają się wraz z nawykami. Moim nawykiem jest kontakt. Kontakt z nią. Fizyczny. Bo gdy go nie czuję, nie mam pewności, czy nie przespałem ostatniego półrocza.

Wchodzimy w wąską uliczkę obrośniętą kamienicami. W serce uśpionej grozy. Ostrzegam Viv jeszcze przed półmetkiem:

-Nie waż się zapędzać w takie miejsca sama, rozumiemy się?

-Tak, tato - odpowiada, przytulając policzek do mojego ramienia. - Mało to razy ostrzegałeś mnie, żebym sama najlepiej nie podnosiła nożyczek? Albo nie smarowała sobie chleba masłem? Albo nie wybierała się pod prysznic, bo mogę się poparzyć?

-Prysznic brzmi całkiem rozsądnie - przyznaję. - Nie bierz go sama. Zawsze czekaj na mnie.

Idziemy z wolna środkiem pustej ulicy. Przytulam ją do piersi, wiedząc doskonale, że czuje się jak sardynka w puszce, ściśnięta, w dodatku z nosem wciśniętym pod moją pachę. A jednak wciąż jestem egoistą. Wykrzywiam jej plecy, wierząc, że poprosi o masaż. Narażam ją na zapach swojego potu, licząc na to, że wetrze we mnie żel pod prysznic. Przyciskam ją i przytulam, śniąc o podobnej wdzięczności.

Tej nocy przeprosiłem ją wiele razy. Każdy kolejny wiązał mi usta jej dłonią. Aż w końcu każdy wyraz powiązany ze skruchą opuszczał na moje wargi pocałunek i tak przepraszałem i przepraszałem, i przepraszałem, by nie przestawała i całowała, i rozkradała mnie część po części.

Wybaczyła. Nie miała za złe. Trzyma moją dłoń tak, jak trzyma się dłoń niezawinionego. Całuje moje palce i z wysokości mojego barku spogląda mi w oczy, rozmarzona. Rozpuszczona w mojej miłości. Zakochana. Wiem, że zakochana. Moje oczy wydają się być równie zamglone.

Zawracamy po godzinie. Wychynąwszy z dzielnicy bezpańskich kotów i ponurego szkła toczonego po chodniku, biorę Viv na ręce i dalej niosę, krocząc wolno, nie czując jej ciężaru w ranie ramienia. Nie patrzę, gdzie idę. Patrzę w nią. Mój obraz. Moje płótno obsiane różnorodnością barw. Całuję jej ciepłe miękkie usta i zastanawiam się, czy ostatnim, co piła, była herbata z cytryną, czy moje łzy.

Przekraczamy granicę północy. Zegar otwiera nowy dzień. Pierwszy dzień, w którym potrzeba fizycznej miłości z nią przestaje uwypuklać każdą moją myśl. Obdarty z dotychczasowych nadziei czuję się tak lekko. Muszę uważać, jak stąpam, i szybko przesuwać stopy. Gdybym odbił się z jednej przesadnie, wzlecielibyśmy pod niebo koloru spranej czerni.

Ciszę tej nocy przerywa pisk opon. Łagodnie stawiam Viv na krawężniku, sam stojąc u jego podnóża, i rozglądam się niespokojnie. Uszy stroszę jak pies pasterski. Uwydatniają się moje żyły i zdaję sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy łagodne opuszki palców Viv powielają ich szlak i na powrót zamykają pod skórą. Z sąsiedniej ulicy wyjeżdża rozpędzony samochód. Jego lakier błyszczy z oddali, białe światło reflektorów dyskryminuje wszelkie auta wyklute w poprzedniej dekadzie. Najgorszy jest jednak silnik. Jego równomierna praca. Jego pośpiech i ospałość zarazem. Jego stukot co piąty obrót koła. Recytacja jego atutów, nad którymi spędziłem dwie noce, po łokcie w smarze, przesiąknięty tytoniem, środkiem zastępczym snu.

Made in heavenWhere stories live. Discover now